Nie brzmi dobrze, prawda? Nikt jednak nie obiecywał, że będzie dobrze, sama często powtarzam, że warto oglądać nawet złe spektakle, bo to poszerza wiedzę o tym, co się dzieje w sztuce tańca w ogóle, a także uczy nas, jak ewoluują nasze sądy, opinie, oraz czego nie lubimy, nie znosimy, nie jesteśmy w stanie zaakceptować. Pod tym względem rozwijam się nieustannie i ze „starej konserwy” przeistaczam się w widza rozumiejącego, że można znaleźć wartość w tym, co mnie samej się nie podoba, ale ma… potencjał, porusza, oburza, kłuje w oczy, a nawet obrzydza. Jednego grzechu jednak znieść nie mogę i nie wybaczam, nie – dwóch, bo oba skumulowały się w spektaklu Plateau Effect w wykonaniu Cullberg Ballet, pokazanym na V Dniach Sztuki Tańca w Teatrze Wielkim – Operze Narodowym. Nie wybaczam nudy i braku talentu, albo raczej nudy w widowisku wynikającym z braku talentu – z całkowitej pustki, która przeziera z przedstawienia.
OK, nie przeszkadzało by mi, gdyby choreograf Jefta van Dinther nie miał zamiaru opowiadać w swoim spektaklu czegokolwiek. Mamy niezliczone przypadki absolutnie abstrakcyjnych baletów, zarówno w technice neoklasycznej, jak i zupełnie współczesnych, które są porywające, frapujące lub piękne. Od biedy można by znieść i to, że w tym „balecie” nie ma tańca – niemal na jotę, a przynajmniej tego, co przeciętny korzystający z dóbr kultury człowiek uważa za taniec… Nie mówię tu o rytmicznym poruszaniu się do muzyki, ani nawet o definicji, że jest to ruch nie służący wykonaniu żadnej pracy. O nie, pracy w tym przedstawieniu tancerze wykonali całe mnóstwo i to dosłownie, ciągając po scenie materiał, wciągając na wyimaginowane maszty i refując wyimaginowane żagle w postaci wielgachnej płachty (czule nazwanej przeze mnie szmatą – ze słownika żeglarskiego). Ktoś mądry zaraz po spektaklu powiedział mi, że widać pewną prawidłowość: Birgit Cullberg teatralizowała balet, jej syn Mats Ek teatralizował taniec odrzucając balet, a teraz Cullberg Ballet odrzuca taniec. No właśnie, tylko co pozostaje, co w zamian, czym ma poruszać, skoro nie porusza? Wpadam trochę w felietonowy styl, ale nic dziwnego. Podczas trwania spektaklu nie mogłam się opędzić od zjadliwych sformułowań, których zapewne użył by Ś.P. Jerzy Waldorff pisząc o tym „balecie”.
Przyznaję – jako widz złakniony kontaktu ze sztuką tańca nieustannie, oraz w naturalny sposób poszukujący we wszystkim, co oglądam „piękna, prawdy i dobra”, czyli wartości, i w tym przedstawieniu doszukiwałam się fragmentów estetycznych wizualnie. Było parę ciekawych pomysłów na ruch tancerzy w interakcji (modne słowo) z materią. Podobało mi się operowanie światłem oraz jedna, czy dwie sceny, gdy można było ocenić i docenić jakość ruchu tancerzy. Wtedy, gdy był to ruch „artystyczny” – czyli wysublimowany, wystylizowany, wyestetyzowany – takie powolne falowanie ciał w jednym kierunku, choć każdy tancerz znajdował się w innym miejscu sceny i w innej pozie – majstersztyk. Niestety, więcej pozytywów nie pamiętam. Nie świadczy też najlepiej o spektaklu, gdy spora część widowni co chwila sprawdza na komórkach mało dyskretnie wyjmowanych z toreb i kieszeni „ile jeszcze”. Spektakl zakończył się niezwykle rzadkim na przedstawieniach tanecznych buczeniem i wątłymi oklaskami, choć musze dodać, że znalazł też swoich zwolenników.
W kuluarach padły słowa „kontrowersyjny”, „ciekawy”, „zaskakujący”. Jeśli wzbudził dyskusje, a nawet oburzenie niektórych widzów zapewne można go nazwać kontrowersyjnym, natomiast o zaskoczeniu mowy być nie mogło, no chyba, że ktoś oczekiwał sylfid w paczkach romantycznych i nie miał okazji podziwiać dotąd podobnych dzieł awangardy tanecznej. Tanecznej? Powraca problem definicji: kiedy jeszcze mamy do czynienia z tańcem, teatrem tańca, teatrem ruchu, a kiedy po prostu z widowiskiem lub performancem? I czemóż wszyscy, którzy w swoich przedstawieniach nie tańczą, a nawet nie zawsze się ruszają, chcą tak bardzo zaliczać się do przedstawicieli sztuki tańca? Być artystą ruchu lub performerem to jakiś wstyd? Nie jestem skłonna zgadzać się z popularnych w niektórych kręgach twierdzeniem, że bezruch też może być tańcem, a co za tym idzie – wszystko może nim być. Bezruch może być elementem tańca, tak jak pauza jest elementem mowy czy muzyki, sama jednak nie jest niczym więcej jak ciszą. Zatem niewystylizowane ciąganie po scenie szmaty, wiązanie na niej linek, przeplatanie ich i ciągnięcie za ich pomocą niby żagla, niby namiotu nie jest dla mnie tańcem. Dlaczego więc to przedstawienie na Dniach Sztuki Tańca? Owszem, odrzucenie tańca też jest wyborem artystycznym, też tworzy sztukę, ale nie tę, którą kocham. I którą przyszliśmy oglądać w Operze Narodowej.
Najgorsze, że nie wyszłam z Plateau Effect oburzona, zbulwersowana, poruszona. Dojmująca nuda, oczekiwanie, aż to wszystko wreszcie się skończy (przy niezłej zresztą, ale dość prostej i ogłuszającej muzyce Davida Kiersa) to będzie moje wspomnienie. A potem już coraz bardziej dosadne określenia, na wzór Waldorffowych felietonów, którymi przerzucaliśmy się ze znajomymi. Najdelikatniejsze to to, że bardziej interesujące od oglądania Plateau Effect byłoby przyglądanie się, jak trawa rośnie, bo przynajmniej na świeżym powietrzu.
Kasiu „rozbawił” mnie twój tekst trochę na zasadzie łączenia się w niedoli, niedoli wynudzonego i zniecierpliwionego widza. Wczoraj byłam na spektaklu Frederica Flamanda „Moving target” na ŁSB, i chociaż rzecz dotyczy zupełnie innych spektakli pokazanych na dwóch różnych festiwalach tanecznych toczących się w tym samym czasie refleksje i odczucia są zaskakujące podobne. Podobnie ja ty za jedyny jaśniejszy punkt w „moim spektaklu” uznałabym tzw. interakcje z materią, acz też nie jakieś rzucające na kolana . Kolejne podobieństwa widzę też w zbliżonej ewolucji zespołów, niegdyś znanych marek ( że tak to nazwę) Ballet National de Marseille i Cullberg Ballet, choć różne w swoim profilu, dziś pozostaje tylko wspomnienie ich dawnej świetności.
Joasiu, smutne to co piszesz… Quo vadis tańcu? Quo vadis balecie?
Wczorajszy spektakl pozostawił we mnie podobne odczucia. Zastanawiałam się dlaczego mi się nie podobał. Zauważylam fabułę, chyba właściwie odczytalam intencje autora, zaakceptowalam pomysł z tkaniną. Na scenie byli tancerze, muzyka współgrała ze scenografią, wzmacniała nawet przekaz. Ale wg mnie zabrakło nie tylko tańca, zabrakło także emocji.
A poza tym pierwszy raz oglądalam spektakl w którym widzowie nie zauważyli końca.
Mimo ukłonów, braw i wręczonych kwiatów. Spora grupa zostala na widowni, celebrując przerwę a także czekając na drugą część. Wiele osób spacerowalo w kuluarach. Nam zamknięto po prostu lożę na klucz!
A to dopiero ciekawostka – nawet romantyczne – uwięzieni w loży! A na poważnie to szkoda, ze od dawna trudno być dobrze doinformowanym np. przez strone www teatru, kiedys pisano: spektakl baletowy w dwóch aktach, zakończenie około godziny… – Dziś takich informacji sie tam nie uświadczy, a wrew pozorom to bardzo istotna rzecz dla widzów!
Problem wynikł zapewne z tego, że ten spektakl nie miał rosnącej dramaturgii – zakończył się bez żadnego katharsis, kulminacji, czy czegos co byłoby widocznym i wyczuwalnym zakończeniem. Ja po prostu wiedziałam że jest jednoczęściowy i że o 20.00 a być bankiet po przedstawieniu 🙂