Mam wielki kłopot z Čiurlionisem Roberta Bondary. Właściwie, gdy koncentruję się na scharakteryzowaniu poszczególnych elementów spektaklu, który obejrzałam podczas V Dni Sztuki Tańca w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w wykonaniu zespołu baletowego z Wilna, pojawiają się niemal same pozytywy. Całość jednak zrobiła na mnie wrażenie czegoś niepełnego, nie składającego się na jeden obraz. Pierwszy akt baletu mocno nie przypadł mi do gustu, i znając znakomite prace Roberta Bondary stworzone w Polsce zastanawiałam się, czy swoją niezbyt porywającą choreografie dostosował do możliwości wileńskiego baletu (i czyżby były one tak małe?), czy też starał się ze wszystkich sił, aby widzowie odczuli depresję głównego bohatera i powolny rytm jego myśli? Stąd mogły by się brać wszystkie przestoje, momenty, w których bohaterowie stoją, siedzą, suną z wolna po scenie niczym wykonawcy tańca butoh. Na szczęście część druga spektaklu częściowo zmieniła moje nastawienie i przywróciła wiarę w talent naszego choreografa, choć nadal pozostawiła duży niedosyt.
Może najmniej zachwyciła mnie muzyka Giedriusa Kupreviciusa – w wielu momentach drażniąca, męcząca, bolesna dla uszu. W całości kompozycja jest bardzo ciekawa, różnorodna, wykorzystująca też śpiew, ale nie unikająca także dość prostych efektów. Gd myślę o temacie przedstawienia, o zmaganiach z sobą i cierpieniach popadającego w chorobę psychiczną artysty, zapewne ta muzyka ma głęboki sens i jest odzwierciedleniem procesów psychicznych, jakich możemy się domyślać u osoby chorej, depresyjnej, przeżywającej rozpad osobowości. Ale czy w każdym momencie sprawdza się dobrze w spektaklu? I czy w każdej chwili równie mocno i owocnie inspirowała choreografa? Czuję tu jakieś zmaganie, nie zawsze ruch i muzyka dopełniały się lub z siebie wynikały, przynajmniej takie miałam odczucie.
Co za tym idzie choreografia, szczególnie w akcie pierwszym, nie zrobiła na mnie oczekiwanego wrażenia. Wydaje mi się, że Roberta Bondarę mocniej inspirują mroczne tajemnice duszy i cierpienie bohatera w zderzeniu z rzeczywistością, niż banalne historie miłosne czy scenki rodzajowe. Stąd pierwsza część Čiurlionisa rozpada się w ciąg scen nie zawsze płynnie przechodzących jedna w drugą i nie wywołujących napięcia dramatycznego. Dobre jest – choć być może za mało dobitne i jasne, pokazanie na początku, że osobowość bohatera rozszczepia się i tak naprawdę będziemy mieli w balecie dwóch Čiurlionisów (Marius Miliauskas i Martynas Rimeikis): tego, który umiera w podwarszawskim sanatorium i tego, który przeżywa od początku swoją drogę twórczą od przyjazdu do Warszawy na studia muzyczne, po smutny koniec w sanatorium w Pustelniku. Potem jednak głębia spektaklu grzęźnie w scenkach, które skrótowo (może zbyt skrótowo, może za mało klarownie) prześlizgują się po zdarzeniach z życia artysty. Ponadto to nie taniec, a inne elementy widowiska tworzą tu klimat i tak naprawdę opowiadają. To owe niezaprzeczalne atuty Čiurlionisa: scenografia, projekcje i światło.
W pierwszym akcie to głównie projekcje (autorstwa Ewy Krasuckiej) zaznaczają, gdzie się znajdujemy, mówią tez najwięcej o tym, że mamy do czynienia z artystą – kompozytorem i malarzem. Świetne są archiwalne obrazy Warszawy (a potem Petersburga) z postaciami poruszającymi się trochę jak animacje grupy Monty Pythona, a trochę jak słynny ludzik z czołówki „W starym kinie”. To na projekcjach widzimy pomazany rękopis kompozycji Čiurlionisa i jego rysunki z obsesyjnie powracającym motywem śmierci – trupiej główki. To także projekcjom zawdzięczamy jeden z piękniejszych obrazów baletu, gdy spod ręki bohatera na horyzoncie z tyłu sceny rozlewa się – rozkwita kolorowy malunek.
Dla odmiany w drugim akcie – pod każdym względem mocniejszym – tak dramaturgicznie, jak i choreograficznie – na plan pierwszy wysuwa się scenografia Diany Marszałek i Julii Skrzyneckiej. Nie spycha ona tancerzy na plan dalszy, ale konsekwentnie zamyka ich, a zwłaszcza coraz bardziej osaczonego przez własne lęki Čiurlionisa w swego rodzaju klatce. Ze scenografią, w większości zbudowaną z luźnych bądź napiętych jak struny, od sufitu do podłogi, pasów i pasków materiału (?) doskonale współgra światło (Maciej Igielski), prześlizgując się po owych liniach. Raz są one widoczne, zamykają przestrzeń, raz znów znikają, gdy nie pada na nie światło. Dobrym pomysłem było w większości obrazów podzielenie sceny na strefę śmierci (pokój w sanatoriom z łóżkiem) i strefę życia, która jest jednocześnie strefą wspomnień, powtórnego przeżywana życia przez umierającego kompozytora. Dwa pasy ze wspomnianych „wstążek” symbolicznie tną przestrzeń i dzielą obraz. Tu jedna uwaga natury ogólnej dotycząca światła: realizatorzy spektakli współczesnych z upodobaniem nie doświetlają swoich spektakli, uważając zapewne, że w ten sposób obrazy stają się bardziej wysublimowane, tajemnicze, mroczne… Tymczasem zwykle powoduje to zmęczenie oczu u widzów, ginięcie w półmroku istotnych detali i gestów, utratę części wartości choreograficznej lub dramatycznej – gry aktorskiej. A dla krótkowidza, jakim jestem, półmrok to istna katusza…
Jak już napisałam, drugi akt baletu okazał się o wiele ciekawszy od pierwszego. Wspaniale zostały wykorzystane mroczne postacie osaczających Čiurlionisa „lęków” i złowroga postać śmierci (Igoris Zaripovas). Nareszcie postać i tancerz z odrobiną charyzmy, która potrafił wypełnić niespecjalnie utanecznioną, ale świetnie wyreżyserowaną rolę. Tu także pojawiło się parę „inscenizacyjnych fajerwerków”, owej magii teatru, której nawet najbardziej wysublimowana publiczność pożąda. Dobrze wkomponowane w akcję efektowne zawisanie na lampie, znikanie za parawanem z „wstążek” wciąganego przez swoje lęki Čiurlionisa, było i wyraziste, i ciekawe. Może tylko na wspinaczkę po „pajęczynie” nie miał choreograf dobrego pomysłu: wyszło na to, że malarz w malignie lub podczas ataku choroby psychicznej wspina się nie wiadomo gdzie, by potem sam grzecznie z owej pajęczyny zejść…
Dlaczego więc, skoro tyle dobrego można powiedzieć o elementach składowych Čiurlionisa, całość pozostawia we mnie poczucie niedosytu. Może dlatego, że znam wcześniejsze prace Bondary o wielkim ładunku emocjonalnym i dynamicznym. Może dlatego, że od spektaklu tanecznego oczekuję przekazania emocji głównie za pomocą ruchu, ale i umiejętności opowiadania. Wiem, że Robert Bondara nie stawiał sobie za zadanie „opowiedzieć” życie Čiurlionisa, ale czy pokazał jego osobowość? Czy tylko proces jego popadania w chorobę psychiczną? Może tylko to byłoby wystarczającym tematem, skoro przybrało tak piękną postać sceny, gdy „Čiurlionis u kresu” wykonuje te same gesty, co „Čiurlionis po drugiej stronie życia”, a potem stara się interweniować, gdy jego młodsze alter ego nieuchronnie zmierza ku zagładzie? To było świetne reżysersko, ale czy choreograficznie również?
Jak nigdy, tym razem zgadzam się z ocena tego przedstawienia bardziej teatralnego i operowego niż baletowego. Dluzyzny chodzone i snujace się cienie tancerzy? to raczej nie balet a jego duchy. Jeslli w choreografi Bondarze o to chodzi to może bardzej powinien zająć się teatrem. Wtedy nie miałbym złudzeń, ze idę do opery na przedstawienie baletowe. Dodam również, że z baletem narodowym Litwy chyba nie da się nic zrobić to przecież drewniane nogi i sztywne corpsy. Dyrektor artystyczny Opery Narodowej w Warszawie nie popisał się wyborem na V dni sztuki tańca. Szkoda. Cieszylem się na tę ucztę prawdziwego baletu a tu wielkie rozczarowanie. Vecchio.
Myślę, że akurat dobrze, że Robert Bondara po raz kolejny pokazał się jako bardzo dobry, jesli nie wybitny inscenizator – bo to tez duży talent, która pomoże mu w rozwijaniu swojej kariery twórczej. Dziś taniec i teatr coraz mocniej sie przenikają( tzn. taniec sceniczny zawsze był rodzajem teatru ale rozumiem że mówimy o twardych podziałach na teatr taneczny i teatr mówiony). Owszem, dałam wyraz swojemu zawodowi, że w tym spektaklu wciąż jeszcze tanecznym a nawet baletowym nie zawsze tanieć był głównym czy najdoskonalszym nośnikiem przekazu, ale było tez wiele ciekawych i pomysłowych momentów. Trudno zresztą na podstawie tego jednego spektaklu radzić choreografowi by „lepiej zajął sie teatrem”, bo do tej pory z ogromnym powodzeniem zajmuje sie choreografią i tańcem – taki talent podbudowany inteligencją i wnikliwością rzadko się zdarza, zatem i „Ciurlonis” niech będzie jakims tam kamieniem na jego drodze kariery – przyszłość pokaże, czy był to kamień milowy, czy przydrożny kamyczek
Widziałam w maju wileńskie Jezioro łabędzie (z gościnnym Gabdullinem) i na tej podstawie nie sądzę, żeby jakieś usprawiedliwienie stanowił niski poziom zespołu. To jest dobry zespół z kilkoma wybitnymi tancerzami. Zresztą wydaje mi się, że wielkość choreografa polega m.in. na umiejętności dobrego obsadzania i wydobywania z tancerzy piękna, jakie jest trudno zauważalne. W tym jest świetny Pastor.
Też wydaje mi się, ze balet wileński potrafi dużo więcej niz nam pokazał – z zasłyszanych relacji i dawniejszych wprawdzie doświadczeń. Trudno powiedzieć dlaczego w tym co oglądalismy nie wypadł rewelacyjnie…
Nie zgadzam sie do końca z przedstawioną opinią. Uważam, iż choreograf bardzo dobrze wybrnął z powierzonego mu zadania. Nie jest łatwo tworzyć do gotowej muzyki -litewskiego muzyka, i tak naprawdę prawie gotowego libretta przedstawiającego biografię artysty nie znanego w Polsce. I akt odebrałem jako przedstawienie kontekstu, histori życia artysty, pewnego rodzaju wprowadzenie, II akt z kolei był majstersztykiem przedstawiającym wnętrze bohatera, oraz jego otarcie się o śmierć. Moim zdaniem poziom litewskiego baletu jest dużo słabszy niż naszego warszawskeigo, nie mniej jednak tancerze odnaleźli się tej nowej stylistyce ruchowej z którą nigdy nie mieli do czynienia. Z tego co mi wiadomo w Wilnie w repertuarze są same rzeczy klasyczne. Choreograf stworzył niesamowicie wzruszajacą opowieść- prawdziwą opowieść o życiu nieznanego w Polsce artysty jakim był Ciurlionis.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to był „trudny orzech do zgryzienia” – ten Ciurlonis i że choreograf dał z siebie wszystko, znam tez osoby, którym balet bardzo przypadł do gustu. Mnie niestety nie poruszył, a tego sie spodziewałam, poza tym oceniam „choreograficzno-reżyserską robotę” w poszczególnych elementach i w całości. Gdyby spektakl składał sie tylko z II aktu zapewne moja relacja miałaby ton entuzjastyczny z małymi „ale”…
Piękny, mądry, głęboki spektakl. Typowy teatr tańca, jaki uprawia chyba od swojego debiutu Robert Bondara. Nie miałem wcześniej pojęcia o artyście Ciurlionisie, a Bondara zmobilizował mnie do zainteresowania się tą postacią.