Wojna na skrzydłach tańca

Krzysztof Pastor, dyrektor Polskiego Baletu Narodowego nie ustaje w wysiłkach, aby uświadomić polskiej publiczności, nadal dużo mniej wyedukowanej w dziedzinie baletu XX i XXI-wiecznego, że sztuka tańca może opowiadać o wszystkim (no, prawie o wszystkim), a nie tylko baśniowe historie, jakie znamy z popularnych baletów klasycznych. Ta ścieżka prezentacji ważnych tematów w ważnych choreografiach zrodziła wieczór baletowy 1914, na który złożyły się: fundamentalna dla myślenia o XX-wiecznym tańcu i teatrze tańca choreografia Kurta Joossa Zielony stół (rok powstania 1932), piękna i wzruszająca Msza polowa Jiri’ego Kyliana (1980) i nowy balet Roberta Bondary zatytułowana Nevermore…? Sama miałam wątpliwości, czy np. Zielony stół jest nam w Warszawie potrzebny w repertuarze, może wystarczy zobaczyć raz w wykonaniu jakiejś przyjezdnej trupy? Teraz wiem, że jest, był potrzebny i widzom, i tancerzom – i dla przeżycia czysto artystycznego i dla zetknięcia się na żywo z wyjątkowym geniuszem. Wszystkie trzy balety za temat obrały sobie katastrofę wojny – zjawiska starego jak ludzkość i niestety uparcie powracającego w najbardziej brutalnych i przerażających odsłonach. Każdy z choreografów podejmuje ten temat w inny sposób, skupiając się na tragedii innej grupy społecznej. Ładunek emocjonalny, jaki niesie ten wieczór zdolny jest wtłoczyć w fotel człowieka nawet najbardziej nieczułego i wprawić w stan depresyjny największego optymistę. A jednak dzięki pięknu i mocy tańca ostatecznie widz wychodzi oczyszczony i chyba (przynajmniej ja tak to odczułam) wzmocniony przeciw brutalności otaczającego nas świata.

Wieczór jest ułożony w kolejności odwrotnej niż chronologiczna. Otwiera go prapremiera Nevermore…? Bondary, potem zanurzamy się w melancholijny świat Mszy polowej Kyliana, by zostać pod koniec pokonanymi przez Śmierć rządzącą rzeczywistością Zielonego stołu. Ja sama najbardziej oczekiwałam spotkania z najbliższym mi estetycznie dziełem Kyliana i chyba troszkę się rozczarowałam. Nie chodzi o samą choreografię jednak, znaną mi przecież wcześniej – wzruszającą, wielką pieśń cierpienia, tęsknoty i pożegnania młodych żołnierzy którzy poświęcają (muszą poświęcać) swoje życie na ołtarzu wojny. Młodzieńcy wyrażają i swój bunt, i rezygnację, wspominają dom i pozostawione za sobą życie w pokoju, przed sobą widząc tylko cierpienie i śmierć. Piękna kompozycja Bohuslava Martinu ma charakter modlitewny (wspaniała kreacja chóru Opery Narodowej i orkiestry pod dyrekcją Marcina Nałęcza-Niesiołowskiego), ale i wojenny, odzywają się trąbki i bębny. Grupa 12 tancerzy ma w tym balecie tworzyć taneczne „wojsko” – idealnie zsynchronizowane, podzielone na wciąż przeplatające się szeregi, absolutnie zuniformizowane – z którego to „wojska” czasem wyłamuje się jednostka – człowiek, zwykły chłopak, który marzy i tęskni, czuje gniew, ból i strach. To „baletowe wojsko” gnie się pod naporem cierpienia niczym łany zboża na wietrze, krąży, rozdziela się, wspiera upadających i unosi rozkrzyżowanych w powietrzu towarzyszy. Ale do tego potrzeba siły (również tej wewnętrznej), zgrania i jednakowej wyjątkowej jakości ruchu. Msza polowa to choreografia arcytrudna, właśnie poprzez wymóg absolutnego zgrania i zuniformizowania tancerzy, aby tańczyli „jak jeden”, nawet w skomplikowanych przepleceniach grup. Tymczasem na scenie mamy dwunastu solistów i pierwszych solistów, z których każdy sam w sobie wspaniały, razem nie osiągają owej jednolitości. Na premierze było poprawnie, ale nie poruszająco, na drugim spektaklu… gorzej. Już podczas pierwszego wieczoru podświadomie raczej niż świadomie jeszcze zauważyłam, że tancerze „nie oddychają razem”, nie czują jednakowo pauz i momentów rozpoczęcia kolejnych sekwencji, a przede wszystkim nie wykonują tych samych elementów „tymi samymi mięśniami” – to psuje cały efekt. Czyżby przygotowujący w PBN te choreografię Yvan Dubreuil bardziej skoncentrował się na mającym wypełnić artystów duchu i zapomniał o ciele, jego fizyczności, o sposobie jego poruszania, o poziomach wreszcie? Nie mogę w to uwierzyć, ale gdy w choreografiach Kyliana coś ma mieć moc, musi być dopieszczone: ramię wygięte tak samo, arabeska podniesiona na ten samo poziom. Z przyjemnością i owym wzruszeniem, jakiego po Mszy oczekiwałam oglądało się natomiast solowe momenty – szczególnie w wykonaniu Vladimira Yaroshenki (melancholiczny taniec tęskniącego żołnierza), Patryka Walczaka (młody pełen energii żołnierz) i Viktora Banki (żołnierz zbuntowany).

Oglądana po raz pierwszy na premierze choreografia Roberta Bondary zrobiła na mnie mocne wrażenie, ale gdzieś w środku, być może dzięki swoistemu nadmiarowi wykorzystanych narzędzi i podjętych tematów, wydała mi się nierówna konstrukcyjnie, rozpadająca się. Kolega, z którym długo debatowałam na jej temat, trafnie nazwał taką metodę tworzenia „skakaniem po mózgu”, czyli wyłapywaniem i umieszczaniem w dziele różnych skojarzeń na zadany temat. Bo w Nevermore…? jest oczywiście główny temat wojny dotykającej cywili, ale i tematy z głównym powiązane, ale w końcu bardziej chyba zapadające w pamięć, tworzące raczej colage niż spójną strukturę. Po drugim obejrzeniu wiele z moich wahań na temat tej choreografii znikło, co znaczy – z jednej strony, że nie jest to propozycja łatwa i do wielu widzów może nie dotrzeć, ale z drugiej strony – że jest warta obejrzenia więcej niż raz i przy ponownym kontakcie tylko zyskuje. Wiele elementów widza zaskoczy (a już to samo w tańcu to nie lada wyczyn), wiele napełni grozą, jak choćby sceny uwięzienia, zastrzelenia więźnia przez Warlorda (w pierwszym wieczorze znakomity Carlos Martin Perez, w drugim trochę za subtelny Sebastian Solecki). Znajdujemy tu też kilka fragmentów absolutnie pięknych tanecznie, jak duet i trio w finale (na premierze Aleksandra Liashenko, Anna Lorenc i Viktor Banka) oraz kwartet i scena zbiorowa zwana przeze mnie sceną ofiar gwałtu…. Piorunujące wrażenie robi wprowadzenie do baletu niepełnosprawnego (a raczej wciąż pełnosprawnego!) tancerza hip-hopu Pawła Płoskiego, który nie zawahał się obnażyć swojego kalectwa, tańcząc w jednej scenie bez protezy i tym samym tworząc niezwykle poruszający duet (pierwszego wieczoru z Joanną Drabik, drugiego z Margaritą Simonową).  Bondara wybrał sobie za muzyczne medium swoich rozważań o losie ludzkości w konfliktach zbrojnych niełatwy mix muzyczny. Nowa kompozycja Prasquala Nevermore…?, Lux Aeterna Pawła Szymańskiego i Clapping Music Steve’a Reicha tworzą konglomerat natarczywy, na równi, co taniec angażujący widza nie tylko w oglądanie, ale i w słuchanie, a przynajmniej w „słyszenie”. Przejmujący staje się jednak kontrast malutkiego fragmentu z Lohengrina Wagnera w zestawieniu ze sceną zabójstwa więźnia. Najmocniej brzmi jednak (i to dosłownie) finał baletu, gdzie paradoksalnie nie ruch, a słowo ma prymat i dopowiada słowami Oriany Falacci ponurą prawdę (?), że my wszyscy w swej bezimiennej nagiej masie, jesteśmy tylko kukiełkami w rękach jednostek…

Wszystko jednak, co chcieli opowiedzieć w swoich baletach i Kylian, i Bondara, już w 1932 roku powiedział w niezwykłej, syntetycznej formie Kurt Jooss. Znalazł się tu i los żołnierzy odchodzących na wojnę z objęć Starej Matki, i los cywilów, w tym kobiet dotkniętych przez brutalność wojny, pojawił się też cień ludzkiej ohydy i małości symbolizowany przez postać Paskarza. Wreszcie rozpoczynający i kończący balet dyplomaci i politycy obradujący przy tytułowym stole, to właśnie te jednostki, których decyzje i gesty (wg cytowanych u Bondary słów Falacci) decydują o losie ludzkiego stada. Nie sądziłam, że ta właśnie choreografia wywrze na mnie największe wrażenie. Nie chodzi to nawet o jakość, o prostotę i jednoczesne wysublimowanie środków, o estetykę niemieckiego ekspresjonizmu. Mnie zawsze chodzi w tańcu o emocje. I te w gruncie rzeczy proste ruchy i pozy (dyplomatów przy zielonym stole, żołnierzy mierzących się w beznadziejnej walce ze Śmiercią, samej Śmierci i jej cywilnych ofiar) tak mocno oddziałują na publiczność, że dwutysięczna widownia milknie i nieomal zawisa całym swoim jestestwem na postaciach pojawiających się na scenie. Parę kroków, parę gestów, mocno umalowane, ucharakteryzowane twarze i maski, których zastygły wyraz zastępuje wszelką mimikę. Przestylizowane, symboliczne kostiumy, światło. Mocna, a czasem pozornie niefrasobliwa muzyka na dwa fortepiany Fritza Cohena. Każdy z tych środków wyrazu z osobna wydaje się słaby albo nawet przestarzały. No bo co: że postać Śmierci wymalowana w czarne symboliczne kości i niesamowitą trupią maskę? Że oświetlona na zielono? Że żołnierz usiłuje zabić przeciwnika swoją chorągwią, a inni rozstrzeliwują Kobietę „z palca”? A jednak wszystko jest na swoim miejscu, wszystko pasuje, wszystko ma znaczenie, nawet minimalne gesty dłoni ohydnego Paskarza (w pierwszej obsadzie Paweł Koncewoj, w drugiej Jacek Tyski). Wszystkim zresztą tancerzom obsadzonych w solowych partiach Zielonego stołu udało się z zadanych gestów i upozowań stworzyć żywe, a jednak symboliczne, poruszające, a jednak uogólnione postaci. Bezosobową, sprawiedliwą i nieczułą Śmiercią był na premierze Robin Kent – doskonała kreacja. Viktor Banka drugiego wieczora dał Śmierci rys bardziej ludzki, jakiegoś straszliwego okrucieństwa, wrogości wobec rasy ludzkiej. Aleksandra Liashenko była Młodą Dziewczyną zamrożoną w swoim cierpieniu, wstręcie do obłapiających ją żołnierzy, a wreszcie rezygnacji w spotkaniu ze Śmiercią. Jej idealne akcentowanie ruchów i pauz, zatrzymań w pół kroku robiło większe wrażenie niż najwymyślniejsze taneczne ewolucje. Z kolei Ewa Nowak w tej samej roli, już z racji swojego emplois, postawiła na kruchość i bezradność. Chorąży Maksima Woitiula miał w sobie szlachetność Lohengrina, czystego wojownika, niepoddającego się nawet Śmierci, z kolei Vladimir Yaroshenko w tej samej partii był bardziej tragiczny. Wspomnieć należy także o kreacjach roli Starej Matki (Aneta Zbrzeźniak i Ana Kipshidze) oraz Kobiety (Marta Fiedler i Emilia Stachurska). Kto zatem wahał się, czy wybrać się na tak ponury z racji tematyki wieczór, niech kupuje bilet – to spotkanie z wielka sztuką przez największe S. Ze Śmiercią też, ale może warto przyjrzeć się jej w te sposób… Mnie to to bardzo umocniło i uspokoiło.

 

PS. Premiera 1914 usunęła trochę w cień finał polsko-norweskiego projektu edukacyjnego Poznanie przez taniec realizowanego przez Operę Narodową i Oper w Oslo dzięki Funduszom Norweskim. Efektem pracy polskiej i norweskiej (nietańczącej wcześniej lub prawie nie tańczącej) młodzieży i polskich i norweskich choreografów było nie tylko tytułowe „poznanie się” i zawarcie znajomości, przyjaźni, poznanie kultur, ale przede wszystkim spektakl taneczny złożony z czterech części plus wspólny finał. Założeniem była wymiana w obie strony: choreografowie z Polski (Anna Hop i Joanna Drabik oaz asystent Bartosz Anczykowski) tworzyli jedną choreografie dla grupy polskiej i jedną dla norweskiej do wybranej przez siebie polskiej muzyki (głównie filmowej, ale nie tylko), podobnie rzecz się miała w przypadku twórców norweskich. Artyści i uczestnicy pracowali i tu w Warszawie, i tam w Oslo, spotykając się na swego rodzaju zjazdach warsztatowych. Na bazie umiejętności zdobytych podczas tych spotkań, umiejętności własnych uczestników (taniec towarzyski akrobatyka) i improwizacji powstał wieczór choreograficzny, który został zaprezentowany trzykrotnie w Operze Narodowej w Sali kameralnej (premiera 13 listopada) i zostanie także zaprezentowany w Oslo. Przyznam, że byłam pod wrażeniem, co można wydobyć z młodych amatorów, zrozumiałe, że zaangażowanych i chętnych do pracy, skoro zgłosili się do projektu, ale jednak… Obejrzałam bardzo dobry spektakl, złożony z w jakiś sposób podobnych wyrazowo, choć zupełnie innych ruchowo choreografii. Było i trochę zabawy, ale też sporo powagi, całkiem duża dawka przyzwoitego modern dance, nie bano się partnerowań, podnoszeni i ciekawych formalnie rozwiązań ruchu grup (całkiem licznych). Oczywiście większa część choreografii zasadzała się na gestach i krokach powtarzalnych i powtarzanych przez całą grupę razem lub w kanonie, ale miało to swój wyraz artystyczny, nie było puste ani nużące. Pojawiło się trochę pracy w parterze i trochę aktorstwa, a poziom wykonania mógłby czasami zawstydzić niektórych dorosłych artystów sceny… Poza artystycznymi efektami ważniejsze są oczywiście te edukacyjne i to w obie strony: nasze tancerki i choreografii przyznały, że młodzi ludzie z którymi pracowały pozwolili im sprawdzić się w roli pedagoga oraz odnowić w sobie radość z tańca. Z kolei można liczyć, że prawie 40 osobowa grupa polskiej młodzieży pokochała teatr i taniec tak bardzo, że będzie teraz w swoich środowiskach ambasadorami tej sztuki oraz bardzo świadomą i zaangażowaną publicznością.

O Katarzyna Gardzina-Kubała

Katarzyna K. Gardzina-Kubała  - Z wykształcenia rusycystka, absolwentka Wydziału Lingwistyki Stosowanej i Filologii Wschodniosłowiańskich na Uniwersytecie Warszawskim (2000) i podyplomowych studiów dziennikarskich na tej samej uczelni (2002), a także Studiów Teorii Tańca na Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie (2005 - absolutorium). Z zamiłowania dziennikarka i krytyk muzyczny oraz baletowy. Pracę rozpoczęła w dziale kultury „Trybuny”, przez wiele lat z przerwami była krytykiem muzycznym „Życia Warszawy”. Współpracowała z większością fachowych polskich czasopism muzycznych, czasopismami teatrów operowych w Warszawie i Poznaniu. Publikuje w programach teatralnych do spektakli baletowych oraz w prasie lokalnej, była gościem programów TVP Kultura, n-Premium i TV Puls, Radia Dla Ciebie i Drugiego Programu Polskiego Radia.

Od wielu lat jest członkiem Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Opery „Trubadur” oraz administratorem baletowego forum dyskusyjnego balet.pl. Na łamach kwartalnika klubowego „Trubadur” opublikowała ponad 3 tysiące tekstów i wywiadów z artystami opery i baletu. W 2008 roku wraz z gronem krytyków tańca podjęła próbę reaktywacji kwartalnika „Taniec”. Autorka ponad stu książeczek-komentarzy do serii oper, baletów i operetek wydanych w zbiorzeLa Scala. W2010 roku opracowała cykl 25 krótkich felietonów z zakresu historii i teorii tańca w ramach kolekcji „Taniec i balet”, wydanej przez wydawnictwo AGORA i „Gazetę Wyborczą”. OD tego samego roku była stałym współpracownikiem magazynu tanecznego „Place for Dance”.

W roku szkolnym 2007/2008 prowadziła cykl zajęć fakultatywnych wg autorskiego programu „Wiedza o operze i balecie” w VII Liceum Ogólnokształcącym im. Słowackiego w Warszawie, jako edukator operowo-baletowy odwiedziła liczne szkoły podstawowe i gimnazjalne z wykładami o sztuce baletowej. Od kilku lat prowadzi wykłady w LO Słowackiego w Warszawie 'Teatr muzyczny i świat mediów". W roku 2010 wspólnie ze Sławomirem Woźniakiem zrealizowała warsztaty poświęcone baletowi w warszawskim OCH-Teatrze.

W latach 2008-2010 pracowała na stanowisku sekretarza literackiego Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie. Zajmowała się redakcją programów do spektakli operowych i baletowych oraz koncertów, redakcją afiszy i publikacji informacyjnych teatru, pisaniem autorskich tekstów do programów oraz redakcją merytoryczną strony internetowej teatru.

Od 2010 jest stałym współpracownikiem Instytutu Muzyki i Tańca. W ramach współpracy przygotowuje noty biograficzne i materiały informacyjne o polskiej scenie baletowej dla portalu taniecPOLSKA [pl], teksty problemowe oraz realizuje wykłady dla dzieci i młodzieży, popularyzujące sztukę tańca – program „Myśl w ruchu” Instytutu Muzyki i Tańca. W latach 2013-14 była członkiem komisji jurorskiej opiniującej spektakle na Polską Platformę Tańca 2014 w Lublinie.

Jest także współautorką serii książek dla dzieci „Bajki baletowe” (Jezioro łabędzie, Dziadek do orzechów, Kopciuszek, Romeo i Julia, Coppelia, Don Kichot, Pulcinella) wydawanych przez Studio. Blok. Prowadziła autorski cykl spotkań z artystami opery i baletu O operze przy deserze w klubokawiarni Lokal użytkowy na warszawskiej Starówce oraz w ramach Fundacji "Terpsychora" spotkania z ludźmi tańca i warsztaty dla dzieci w warszawskiej Galerii Apteka Sztuki. Autorka bloga baletowego „Na czubkach palców”. Obecnie współpracuje z Cikanek film. Sp. z o.o. - dystrybutorem na Polskę transmisji i retransmisji operowych, baletowych, teatralnych i wydarzeń kulturalnych do kin.
Ten wpis został opublikowany w kategorii ogólnie o balecie i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

10 odpowiedzi na „Wojna na skrzydłach tańca

  1. monika_p pisze:

    Pani Katarzyno, bardzo dziękuję za recenzję. Miałam okazję oglądać niedzielny spektakl. Dla mnie osoby zafascynowanej baletem, która jednak nie jest jego znawcą, wieczór był wyjątkowy i chyba mogę powiedzieć wstrząsający. Choreografia Roberta Bondary robi ogromne wrażenie i zgodzę się z Panią, powinno się ją obejrzeć ponownie. Wielkim objawieniem był dla mnie „Zielony stół”, trudno wyobrazić sobie, że tak sugestywna i aktualna choreografia powstała w 1932. Jest to znakomity przykład dzieła o bardzo mocnej wymowie i jednocześnie tak ponadczasowego. Problem mam tylko z tym, że pomimo iż powstał spektakl niewątpliwie bardzo ważny, o bardzo dużym ładunku emocjonalnym, który się bardzo dobrze ogląda, zainteresowanie widzów jest umiarkowane – jest jeszcze dużo biletów na następne spektakle, a i na niedzielnym spektaklu było sporo wolnych miejsc. Pewnie mamy do czynienia z niedostateczną reklamą. Ale też trudno znaleźć, poza Pani blogiem, recenzje po spektaklu. Przykre jest to, że jedna z ciekawszych premier sezonu nie wzbudziła takiego zainteresowania na jakie zasługuje.

    • Katarzyna Gardzina-Kubała pisze:

      Dziękuję. Nie od dziś widać w mediach, w tym w prasie drukowanej niemal absolutny brak zainteresowania sztuka wysoką, muzyczna a szczególnie baletem – w niezrozumiały sposób uważanym chyba wciąż za jakies muzealne prezentacje bez znaczenia dla dzisiejszej żywej kultury. W prasie brak jest recenzji w ogóle, baletowych szczególnie, zapewniam jednak, ze nie z braku chętnych do ich pisania autorów – gdyby tak było, nie byłoby przecież chocby i mojego bloga. Widać łamy najpoczytniejszych dzienników czy tygodników, to dla baletu za wysokie progi, a może – jak nie raz słyszałam od redaktorów prowadzących i działów kultury – „to nikogo nie interesuje”… Pani wpis i inne komentarze na blogu dowodzą, ze jest inaczej, choc moze nie jest to zainteresowanie masowe. No ale czego nie ma w mediach – to nie istnieje….

  2. Gość 2 pisze:

    Z dużą wrażliwością interpretuje Pani „Mszę polową”, w przeciwieństwie do swojego kolegi red. Marczyńskiego ( http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/192425.html?josso_assertion_id=C96152F99C78E3CD), który chyba niewiele rozumie ani z muzyki Martinu, ani z choreografii Kyliana. Pisze, że oczekiwał „energii, wyrazistości i siły” – od baletu, gdzie każdy pokazany chłopak w mundurze po swojemu przeżywa wojną, wyraża swoje lęki, modli się i pokrywa to wszystko udawaną odwagą, „marzy i tęskni, czuje gniew, ból i strach” – jak trafnie to Pani ujęła. Bo wojsko na froncie (nie mylić z defiladą na Placu Zwycięstwa), to tylko z pozoru „idealnie zsynchronizowane” i „absolutnie zuniformizowane” grupowe ciało. Jest inaczej. To jednak zbiorowisko bardzo indywidualnych stanów stanów duchowych – z dużą „wyrazistością” obrazowanych przez naszych tancerzy. Oczekiwanie od nich wszystkich jedynie sztampowej „energii” i „siły” wydaje się zwykłym nieporozumieniem, by nie rzec – brakiem zrozumienia przesłania tego wyjątkowo empatycznego baletu.

    Zauważyłem jednak ze zdziwieniem, Pani Katarzyno, że – jakby umówieni – oceniacie oboje to wykonanie „Mszy” jako „jedynie poprawne” (Marczyński) i „poprawne, ale nie poruszające” (Pani). I nie autoryzujecie tego opinią Jiriego Kyliana. Jak rozumiem, wiecie lepiej od niego samego… Ze swej strony dorzucę więc, że dla mnie było ono bardzo dobre i nad wyraz „poruszające”, nie mniej od dwóch innych, jakie udało mi się oglądać wcześniej, w tym wykonania przez Nederlands Dans Theater. Będę więc bardzo wątpił w tę Waszą wspólną ocenę póki nie wyczytam gdzieś potwierdzającej ją opinii samego Kyliana.

  3. Katarzyna Gardzina-Kubała pisze:

    Szanowny Gościu2
    Msze polową miałam do tej pory okazje podziwiać tylko na nagraniu w wykonaniu NDT i tylko takie porównanie co do jakości wykonania mogę mieć, wiem jednak, ze i ci, którzy widzieli ją na żywo podczas jednego z występów NDT w Polsce są podobnego zdania. Samego Jiri’ego Kyliana trudno byłoby pytać, bo po pierwsze jest to człowiek wielkiego taktu i łagodności, po drugie był z naszymi tancerzami 1 dzień, jedna próbę (!) kilka dni przed premierą….
    Co do uniformizacji i synchronizacji to przecież nie oczekuje jej samej dla siebie, ale dla wyrazu artystycznego – kiedy w tej choreografii mamy do czynienia z jednostkami, wtedy jest to widoczne, ale kiedy w jednoczesnym synchronicznym ruchu jeden tancerz zaczyna skłon od zgięcia karku, a drugi z lędźwi to chyba cos jest nie tak. Choreografie Kyliana wymagają owej synchronizacji nie dla popisu czy dlatego, „że w balecie zawsze musi być równo”, ale dlatego, że tylko wtedy widać całe ich piękno i czystość. Pamiętamy przecież znakomite wykonania „Petite mort” Kyliana w TW-ON, przecudne w owym zgraniu mężczyzn ze szpadami a potem gnących sie w uściskach par, zatem ta jakość jest jak najbardziej osiągalna i pożądana

  4. Gość 2 pisze:

    Pani Redaktor,
    nie jestem lekarzem, więc nie studiowałem „zgięć karków i lędźwi” tancerzy. Za to jako widz mogę zaświadczyć, że choreografia Kyliana nic nie straciła dla mnie w wykonaniu PBN na jej „pięknie i czystości”, a co ważniejsze tu – na ekspresji, fizyczności, duchowości i sile oddziaływania. Nie ufałbym też zbytnio opinii tych, którzy oglądali „Mszę” podczas występów NDT w Polsce przed 30 laty. Wrażenia artystyczne sprzed tylu lat zawsze są wyidealizowane, a zatem całkowicie niewiarygodnie jako instrument oceny tego samego po tylu latach. A skoro Jiri Kylian „to człowiek wielkiego taktu” – tym wyżej ceniłbym jego opinię o warszawskim wykonaniu jego baletu, bo takt jest dziś zjawiskiem wysoce deficytowym…

  5. Katarzyna Gardzina-Kubała pisze:

    Gościu 2
    Ty jako widz odczułeś jedno, ja drugie, o uczuciach zaś jak sadzę nie ma co dyskutować. Mogę Ci co najwyżej bardzo zazdrościć, bo jako widz zakochany w choreografiach Kyliana marzyłam o takim właśnie przeżyciu emocjonalnym pod wrażeniem tej choreografii i jak napisałam NIECO sie zawiodłam. Tancerzy PBN nie musisz przede mną bronić, bo jak również zapisałam – może nie dość wyraźnie, sami tancerze w grupie tańcząc taką choreografie nie są w stanie ani zweryfikować, ani poprawić różnic, które wpływają na „synchronizację” tańca, do tego potrzebne jest zewnętrzne oko. Chodziło mi jedynie o zauważenie, że sposób wykonywania pewnych ruchów był różny, co niesie za sobą nierówności wykonania. Nie w tym jednak sedno i całego wieczoru, i moich wrażeń.

  6. Gość 3 pisze:

    Na mnie największe wrażenie wywarła choreografia Bondary, bo wywoływała najsilniejsze emocje, być może z racji operowania o wiele bardziej współczesnymi środkami wyrazu i pokazywaniem różnych obrazów wojny w wydaniu bardzo współczesnym. Po obejrzeniu choreografii Bondary i ostatnich słowach czytanych przez Danutę Stenkę byłam tak poruszona, że następne dwie choreografie oglądałam już bez emocji, bo inaczej by się nie dało. Dlatego może kolejność powinna być inna i Bondarę trzeba by widzom zostawić na koniec? Mnie emocjonalnie pierwsza choreografia całkowicie pochłonęła, tak że nie starczyło już siły na pozostałe części. Może jeszcze kiedyś wybiorę się na 1914 bez oglądania pierwszej części… Jeżeli chodzi natomiast o „Zielony stół” to ja trochę inaczej odebrałam tą choreografię niż Pani Kasia. Dla mnie np. sceny z obrad polityków świadczyły o dość dużym anachroniźmie tej choreografii. Dzisiaj wojny wyglądają już całkiem inaczej, co można zobaczyć chociażby na podstawie wojny na Ukrainie. Nikt nie siedział przy stole, nikt nie decydował że wysyła żołnierzy na wojne, nie było not dyplomatycznych i negocjacji polityków, właściwie najgorsze jest to, że sprawcy działają z ukrycia i nie chcą się przyznać do swoich zamiarów. Dlatego przesłanie spektaklu Bondary bardziej to mnie przemawia, bo w dzisiejszych konfliktach ofiary nawet nie mogą otwarcie wskazać winnych ich cierpienia. Przez tych ukrytych sprawców traktowani są jak „tworzywo” – nieistotne ludzkie istnienia. Aż sama nie mogę uwierzyć, że balet może skłaniać do tego typu refleksji. Pastor ma rację – może!

  7. Katarzyna Gardzina-Kubała pisze:

    Myślę, że sceny z „zielonym stołem” pozostają zawsze aktualne o ile oczywiście czytamy je niedosłownie. Przecież i dziś widzimy i słyszymy, jak rada ONZ, NATO czy Rada Europy, decydenci Unii Europejskiej zabierają głos i „przy zielonym stole” radzą nad wydarzeniami w świecie, konfliktami, zadziałać – nie zadziałać – wyślijmy samoloty, nie wysyłajmy wojska… Nie chodzi o „wypowiedzenie wojny”, ale o wpływanie na losy tysięcy ludzi gdzieś tam na kawałeczku mapy, podczas gdy ci decydujący pija kawę w przerwach lunchowych i obradują w Nowym Jorku czy Brukseli…. Ale daleko odchodzimy od samego baletu i jego środków przekazu….

Skomentuj Gość 2 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.