Truizmem jest odnotowanie faktu, że czasem osobie zawodowo związanej ze sztuką – nie tylko tańca – zdarza się zapominać, po co w ogóle z nią obcuje. Powodów można wyliczać wiele (poza tymi zawodowymi, czyli konieczność napisania recenzji, zobaczenia na scenie znajomych i przyjaciół, podejrzenie stylu tancerza lub choreografa). Po co więc obcujemy ze sztuką? Po co chodzimy na spektakle, stoimy w kolejkach, przedzieramy się przez śniegi i mrozy, wystajemy pod ścianą, biegniemy na ostatni autobus, niedosypiamy? Można oczywiście mądrze i wzniośle napisać o poszukiwaniu ideału, wrażeniach artystycznych i estetycznych, o wyrażaniu myśli, zgłębianiu natury ludzkiej i porządku rzeczy odbitego w dziełach sztuki…. Ale dla mnie podstawą jest PRZYJEMNOŚĆ. Mam nadzieję, że każdy z nas – miłośników tańca, a także innych sztuk, – ma po prostu i zwyczajnie wielką przyjemność, frajdę, a czasem nawet rozkosz z oglądania i przeżywania tego, co ogląda, czego słucha, co czyta. Owszem, na pewnym poziomie zainteresowania danym gatunkiem sztuki przeradza się to w hobby czy pasję i wtedy chcemy po prostu więcej i więcej, chcemy więcej wiedzieć, więcej słyszeć, być obecnymi przy wszystkich ważnych wydarzeniach z naszej dziedziny… I czasem przestaje nam to sprawiać przyjemność: raz – bo następuje przesyt lub zmęczenie, dwa – bo nie wszystkie prezentacje, które „połykamy” zaspokajają nasz coraz to bardziej wyrobiony smak. Zaczynamy odróżniać dobre od złego, udane od kiepskiego, niedorobione od doskonałego – niezależnie czy jest to samo dzieło, czy jednorazowe wykonanie. Mądrzy ci, którzy zdążą to zauważyć i nieskrępowani np. obowiązkiem recenzenckim, rezygnują z niektórych prezentacji kierując się doświadczeniem, że to im nie przyniesie przyjemności, a jedynie zmęczenie, znużenie, złość lub frustrację, gdy oglądają kolejny „gniot”. Ciekawość pasjonata często jednak zwycięża (lub nadzieja, że tym razem będzie lepiej) i znów wychodzi z teatru wkurzony, że owych nadziei nie spełniono.
Cóż za przyjemność wybierać tylko „pewniaki”! Co za wolność i radość celować w rzeczy, które możemy podejrzewać o sprawienie nam przyjemności lub przyjemnego zaskoczenia! Zastanawiałam się ostatnio, co tracę, a co zyskuję bardziej wybrednie traktując ostatnio ofertę naszych stołecznych scen muzycznych i tanecznych. Owszem – tracę cenioną przeze mnie wiedzę o każdej nucie, jaka uleciała z ust śpiewaków w Operze Narodowej czy Warszawskiej Operze Kameralnej. Rzeczywiście, przestaję rozpoznawać solistki stołecznego baletu po kształcie podbicia, ale myślę, że przy obecnych zmianach kadrowych nie jest to sztuka tak łatwa do opanowania, jak kiedyś – no i chyba niezbyt potrzebna… Owszem, mogę przegapić jakiś spektakl, o którym potem wśród melomanów latami krążą legendy: „to był jeden, jedyny raz, kiedy on to tak pięknie zaśpiewał”, lub: „tylko raz zakręciła pełne 32 foutette i w dodatku to było na tym zamkniętym spektaklu!”. Takich perełek mi szkoda, ale z drugiej strony ile razy można chodzić na spektakl z zamkniętymi oczyma, bo wszystko w inscenizacji od premiery mnie drażni, ale w 3 akcie być może sopran wreszcie pokaże, na co go stać…
Na szczęście ciągle są spektakle pewniaki, spektakle ulubione, spektakle, które chciałabym mieć uwiecznione w dobrym nagraniu i dostępne zawsze – na poprawę nastroju, na chwilę zadumy, dla przyjemności właśnie. Ostatnio w krótkim czasie odbyłam dwie takie miłe wizyty w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej i poczułam się jak nowo narodzona. Poczułam, czego mi brakowało przez ostatnie parę lat – właśnie takiego częstego obcowania ze sztuką dającą przyjemność, nie podczas wybitnych jednorazowych wydarzeń, ale podczas szeregowych spektakli. Były to wieczory, kiedy na powrót poczułam się jak u siebie w domu, jak za najbardziej intensywnych lat zgłębienia przeze mnie tajników sztuki operowej i baletowej. Oczywiście, nie mam zastrzeżeń do obecności sztuki baletowej w moim warszawskim życiu widza i krytyka. Po krótkim, ale bolesnym zastoju 4-5 lat temu nasz balet sprawia mi dziś właściwie wyłącznie przyjemność. Mogę czasem kręcić nosem na jakąś obsadę, mogę marudzić, że chciałabym w repertuarze więcej takich czy innych tytułów, albo konkretnie czegoś ukochanego mi brakuje, ale i tak koniec końców okazuje się, że jest dobrze, lepiej, coraz lepiej, że co premiera to frajda, duma, co rola to rozwój tancerza czy tancerki, nawet tych, których początkowo nie darzyłam artystycznym zaufaniem. Ja jednak lubię wracać na spektakle ukochane, trochę tak, jak do miejsc, które już znam.
I przejdą deszcze… należy do tych właśnie tytułów, i choć ma jeszcze niedługi żywot na warszawskiej scenie, to niepostrzeżenie zajął miejsce wśród moich faworytów. Przez system grania spektakli blokami nie zawsze widzowi udaje się zobaczyć swój ulubiony tytuł tyle razy, ile by chciał – czasami trudno z przyczyn zawodowych, osobistych lub po prostu losowych przyjść w ciągu jednego tygodnia 3-4 razy do teatru, a następne spektakle… np. dopiero za rok… Tym razem jednak udało się i po raz kolejny podziwiałam „Deszcze” – jak je nazywają warszawscy miłośnicy baletu – w mocno zmienionej obsadzie. O bardzo dobrych występach Sergeya Popova w partii Tchnienia dotąd tylko słyszałam od kolegów-baletomanów, teraz mogłam się o tym przekonać. Tancerz ten ogromnie się rozwinął przez ostatnie pół roku i to widać także tu. Nie chodzi o tylko o plastykę ciała i technikę tańca współczesnego, którą ogromnie rozwinął. Chodzi o sposób obecności na scenie, bardziej męską, mocną, choć nadal wykorzystująca naturalne walory i możliwości tego tancerza – posiadacza „najdłuższych kończyn w Polskim Balecie Narodowym” (sadzę, że dziś już wolno mi tak pisać, skoro takie sformułowanie znalazło się na oficjalnej stronie – grupie poświęconej PBN na jednym z portali społecznościowych). Ciekawe, że o ile Rubi Prok. był w tej roli doskonały, ale abstrakcyjny jak ideał, duch, to Popov jest, przy całej swojej ulotności, bardziej zmysłowy i realny – jak dusza narodu wcielona w jakiegoś udręczonego orła…
Świetną parę towarzyszącą owemu symbolowi i próbującą go spętać stworzyli Adam Kozal i debiutujący w tej roli Vladimir Yaroshenko. Byli bliźniaczo gibcy, skoczni, ale również brutalni w swojej sile – wydaje mi się, że obdarzony urodą amanta Yaroshenko zaskakująco dobrze sprawdza się właśnie w takich partiach„czarnych charakterów” (Kain w choreografii Emila Wesołowskiego). Do tego obsadę wzbogacili Yuka Ebihara (niedawno awansowana na solistkę PBN) oraz Patryk Walczak w nastrojowym duecie Naszego i Innej. Za Patryka nieustannie trzymam kciuki, odkąd zobaczyłam go na koncercie dyplomowym Szkoły Baletowej i widzę, że powoli, ale konsekwentnie znajduje swoje miejsce w PBN. Jego występowi w Deszczach nic nie mogę zarzucić poza tym, że osobowościowo całkowicie przykryła go partnerka – mało jednak który partner wytrzyma tę „konkurencję” z Ebiharą. Ona po prostu pochłania uwagę widzów niemal bez reszty i tak też było w tym duecie. Niezależnie od tego debiutanci stworzyli bardzo wyrazisty obraz współczesnych „Romea i Julii” rozdzielonych przez pochodzenie i przynależność do różnych grup narodowościowych.
I jeszcze kilka słów ogólnie o choreografii I przejdą deszcze… Na forum balet.pl wspominałam, że dla własnej potrzeby nazywam ten balet misterium choreograficznym, bo w jego uduchowieniu i odrealnieniu w połączeniu z muzyką Góreckiego odnajduję to, co powinno zawierać właśnie misterium. Przede wszystkim zaś powoduje u mnie całkowity zanik poczucia upływu czasu…. Poszczególne sceny następują po sobie tak płynnie, a warstwa muzyczna jest tak przesycona emocjami, że dosłownie zanurzam się w niej i bardzo trudno mi „na zimno” analizować wykonanie itp. Za to, mimo trudnego i zawsze wzruszającego tematu, oglądanie tego spektaklu zawsze dostarcza mi wielkiej przyjemności.
Wspomniałam jednak o dwóch wieczorach. Drugi był operowy i nie odmówię sobie przyjemności (!) napisania i o nim paru słów. Nie przeczę, że nieco zmęczyły mnie już ostatnimi czasy bardzo uwspółcześniane inscenizacje tradycyjnych oper (głównie XIX-wiecznych). Liczyłam, że Don Carlos wystawiony niedawno w Warszawie w inscenizacji Willy’ego Deckera, którą znałam z nagrania DVD, da mi (jako „starej konserwie”) całkowitą przyjemność z bycia w operze, jak w czasach, kiedy zakochałam się w tej sztuce. Niestety, choć inscenizacji nic nie brakowało (surowa, statyczna, monumentalna), to zabrakło ducha – w grze i muzyce. Częściowo wynikało to pewnie z braku należytej opieki reżyserskiej (wskazówki przekazywała artystom asystentka nieobecnego mistrza), ale częściowo również orkiestry, dyrygenta i niektórych głosów. Dość, że satysfakcja była częściowa, a czy może być częściowe piękno? Ale zupełnie nieoczekiwanie doczekałam się mojej operowej przyjemności: podczas 142 spektaklu starej (ale jarej) inscenizacji Nabucca Verdiego na scenie TW-ON. Nie wiem, jakiej pomyślnej konstelacji gwiazd zawdzięczamy, że tego wieczoru zagrało niemal wszystko. Inscenizację znam i lubię od dziecka, kiedyś wydawała mi się zresztą dość nowatorska (te rzeźbione elementy na rusztowaniach), ale i wystarczająco tradycyjna dla „niedzielnego” widza. Sama opera monumentalna, chóry w niej także i jak zwykle pięknie przez nasz chór wykonane. Orkiestra – owszem, zna partyturę na pamięć – ale często to wcale nie służy artyzmowi. Tym razem w grze orkiestry było to, co być powinno. Wielka w tym zasługa Andrzeja Straszyńskiego, który dziś rzadko gości w kanale orkiestrowym TW-ON, ale tym razem pokazał mistrzowską rękę. No i soliści. Nie tak dawno byłam na tym przedstawieniu w tej samej obsadzie i było nieźle, ale nie tak, jak teraz! Wszyscy byli, jeśli nie świetni, to przynajmniej dobrzy w swoich partiach, w dobrej formie i wcielający się w swoje role głosem i wyrazem aktorskim. Nawet jeśli komuś zdarzyła się wpadka, rozejście z orkiestrą – tym razem to nie przeszkadzało aż tak bardzo – była magia, było muzykowanie, były wzruszenia! Znakomita trójca: Rafał Siwek – Anna Lubańska – Mlada Khudoley sprawili, że pojawiła się ta oczekiwana i niezwykła przyjemność. Wypadało by co prawda pierwsze miejsce w tej wyliczance dać paniom, ale nie od dziś wiadomo, że u mnie pierwszeństwo mają niskie głosy męskie)…
Bardzo ciekawe refleksje.
Jeżeli „zawodowe” oglądanie spektakli daje przyjemność, to można być naprawdę szczęśliwym, tym bardziej, ze rzemiosło baletowe i operowe zna się od podszewki. Ja bywam 4-5 razy w sezonie w TW ON na spektaklach PNB i średnio jeszcze raz gdzieś w Polsce lub poza. Coś podoba mi sie bardziej lub mniej, ale odnoszę największą przyjemność z faktu samego BYCIA, czuję się taki dowartościowany, widziałem coś niezwykłego, coś pięknego, a nawet elitarnego, a ponadto,ze ogladam ludzi, artystów, którzy poświęcili życie, abym ja dostąpił tej przyjemności obcowania ze sztuka wyższą, w wydaniu zbliżonym do doskonałości .
Zgadza się Jarku, ja też czytałem z zainteresowaniem refleksje p. Katarzyny Gardziny-Kubały. Tym bardziej, że „Deszcze” także dla mnie są spektaklem wybitnym, zawsze chętnie na nie wracam i w dużym stopniu zgadzam się zarówno z jej oceną samego dzieła, jak i ostatnich zmian obsadowych.
Wkurzyła mnie jedynie odkryta przez panią Kasię jakaś „oficjalna strona – grupa poświęcona PBN na jednym z portali społecznościowych”, która pozwala sobie na tak niestosowne określanie pięknych warunków zewnętrznych pana Sergeya Popova. Bo cóż to właściwie znaczy jest on posiadaczem „najdłuższych kończyn w Polskim Balecie Narodowym”? To nie brzmi dobrze – nawet żartem, przynajmniej w moich uszach. Obawiam się, że autorom tych słów brak dojrzałości, albo wywodzą się może z jakiegoś towarzystwa ochrony zwierząt i nie rozumieją jeszcze, że pisząc o sztuce, balecie, tancerzach powinni jednak zmienić swój język.
Gościu, cytuje za grupą https://www.facebook.com/groups/polskibaletnarodowy/?fref=ts
„SERGEY POPOV
Grecka rzeźba klasyczna w Polskim Balecie Narodowym.
Pierwszy solista, odtwórca partii Tchnienia w balecie „I przejdą deszcze…” przyznaje, że właśnie w takich dziełach czuje się najswobodniej: „Nie ma w nich surowych ograniczeń, pozwalają na indywidualną interpretację postaci”. Właściciel najdłuższych kończyn w PBN najczęściej na scenie towarzyszy Marii Żuk, prywatnie swojej narzeczonej. W wolnym czasie Sergey lubi rysować. Wraz z Mashą uwielbiają spacery po warszawskich Łazienkach oraz odkrywanie nieznanych miejsc.”
ja uważam, ze to miłe, że teraz tak prezentuje sie (również) naszych najlepszych tancerzy – jak ludzi, a nie jak bóstwa
Katarzyna Gardzina-Kubała – krytyk tańca o największym nosie 😉
To bardzo miłe i wreszcie normalne. W przeciwieństwie do pretensjonalnych „bożyszcz” z przeszłości na forum baletowym. Ale może jednak bez tych „kończyn”, sugerujących opis pająka lub czegoś w tym rodzaju… Przydałoby się więcej taktu i wyczucia.