Zawsze boję się momentu, kiedy z powodu zbitki dat i wydarzeń człowiek zamiast delektować się spektaklami swej ukochanej sztuki, zaczyna latać na przedstawienia z „wywieszonym językiem” i czającym się z tyłu głowy zmęczeniem. Na szczęście pozostaje pasja, miłość i ciekawość coraz to nowych doświadczeń artystycznych. Tak było w minionym tygodniu, kiedy to po spektaklach premierowych 1914, nastąpił gościnny występ baletu Teatru Wielkiego z Poznania z pięknym Kopciuszkiem, kinowa retransmisja widowiskowej Córki faraona z Teatru Bolszoj i na koniec (koniec?) Po drugiej stronie grzechu Borisa Ejfmana znów w Operze Narodowej. Repertuar różnorodny, wykonania także, więc nie sposób było się znudzić czy rozproszyć. Z drugiej strony nie udało mi się (czasem by się chciało) stracić ostrego spojrzenia na niektóre niedostatki oglądanych przedstawień.
Poznański Kopciuszek niestety wiele stracił na przenosinach na wielką scenę i do wielkiej przestrzeni Sali Moniuszki w Teatrze Wielkim w Warszawie. To przedstawienie subtelne, wysmakowane, skrojone na miarę sceny i teatru w Poznaniu, które, co tu kryć, są przy warszawskich po prostu dużo mniejsze. Scenografia została w miarę możliwości (dzięki Annie Kontek) dostosowana do gabarytów warszawskich, ale tanecznych pas i liczebności zaangażowanego zespołu się nie rozmnoży. W Poznaniu choreografia Paula Chalmera wydawała się bogata, zwłaszcza w scenie baletowej przeplecenia linii corps de ballet, podnoszenia i partnerowania całkowicie wypełniały scenę. Teraz nadal uwodziły elegancją, pomysłowością i dobrym wykonaniem, ale zwyczajnie wydawały się dużo skromniejsze. Podobnie subtelne światło w sali TW-ON wydało mi się niewystarczające, wzrok trochę mi się męczył w tym półmroku. Nadal na szczęście zachwycały kostiumy w pastelowych, kremowych i perłowych odcieniach, taniec zespołu i większości solistów (znakomite Złe Siostry) i świetnej Shino Sakurado w partii Kopciuszka. Zawiódł tym razem Mateusz Sierant jako Książę. Jego aktorstwo tak zabawne w Poznaniu, tu nie przebiło się przez rampę, a wykonanie popisowych ewolucji nie wypadło najlepiej, jakby artysta był po prostu zmęczony, nie w formie. Mimo to z przyjemnością obejrzałam raz jeszcze ten elegancki spektakl, który cieszy się w Poznaniu zasłużonym powodzeniem. Inna sprawa, że każdy spektakl baletowy dla młodszej widowni będzie się doskonale sprzedawał, co udowodniła i warszawska publiczność szczelnie zapełniając widownię małymi widzami siadającymi często na specjalnych dodatkowych poduszkach, aby lepiej widzieć.
Transmisje i retransmisje z Teatru Bolszoj to zawsze uczta dla ducha i oczu, nawet jeśli oglądamy spektakl nagrany jakiś czas temu (live dodaje jednak wydarzeniu specjalnego smaczku). Córka faraona w rekonstrukcji Pierre’a Lacotte’a to majstersztyk XIX-wiecznego baletu z całym jego carskim przepychem, kapiącym od złota, w żywymi zwierzętami i sztucznymi wężami, haftowanymi paczkami i dziesiątkami tancerek i tancerzy na scenie. Warto coś takiego choć raz w życiu zobaczyć, aby po pierwsze, mieć jakie takie wyobrażenie, jak to „drzewiej” bywało, gdy balet był sztuką najbardziej hołubioną przez władców Rosji i dzięki czemu osiągał niesłychany poziom, graniczący z szaleństwem. Po drugie – warto zobaczyć, jak można tańczyć i jak można wystawiać balety z przeszłości, nadając im blask atrakcyjny dla dzisiejszego widza. Wisienką na torcie jest obsada partii solowych. Swietłana Zacharowa jest stworzona do roli Aspicji – smukła, posągowa, biegła w technicznych sztuczkach, tak w wielkich skokach i grand battements, jak i w szybkich kroczkach i skoczkach, jakich wymaga od tancerzy Lacotte. Partnerujący jej Rusłan Skworcow to także klasa, a przy tym co za sylwetka! Oglądanie transmisji z Moskwy ma też jeszcze inny walor „edukacyjny”. Śledząc kolejne spektakle można się przekonać, że nawet tam ludzie są tylko ludźmi, i nawet tak wybitni, pewnie jedni z najlepszych na świecie tancerze, miewają gorsze dni, mniej udane występy, a corps de ballet także czasem nie wykona wszystkiego idealnie…
W niektórych przypadkach nie o „idealne” (teoretycznie) wykonanie chodzi. Tak było w przypadku trzeciego oglądanego przeze mnie w tych dniach baletu Po drugiej stronie grzechu – nowej wersji Braci Karamazow Borisa Ejfmana w wykonaniu jego znakomitego zespołu. Właściwie nie wiem jak skomentować, to co obejrzałam. Spektakle Ejfmanna oglądam chyba od 20 lat, pierwszy był – będący dla mnie absolutnym objawieniem Czajkowski. Misterium życia i śmierci, potem kolejne przedstawienia, wśród których faworyzowałam szczególnie Rosyjskiego Hamleta i Braci Karamazow właśnie. Początkowo, dawno temu porażała mnie po prostu maestria tancerzy i głęboka, aż histeryczna emocjonalność tych baletów. Potem wnikałam w konsekwentnie budowany Ejfmanowski świat, w role rekwizytów, prostej i zawsze zjawiskowej scenografii, nieskalpowanych, ale jakże „tanecznych” i tańczących wraz z artystami kostiumów… Dobór muzyki, plastyka ruchów i bardzo mocny wpływ emocjonalny, jaki spektakle Sankt Petersburskiego Teatru Baletu na mnie wywierały – pokochałam to wszystko. Potem dzięki tancerzom Teatru Wielkiego w Warszawie przekonałam się, że to wszystko jest „przekładalne” i na inne zespoły, bo w wykonaniu naszych artystów Czajkowski nie wypadł wcale gorzej, a w warstwie emocji odkrywał wręcz nowe pokłady. Z czasem nie wszystko co Ejfman przywoził co rok lub dwa lata do Warszawy wzbudzało mój równy zachwyt. Świetne było Who’s who, zabawny Pinokio, niezła romantyczna Anna Karenina, lekko niespójna Mewa, połowicznie udany Oniegin, taki sobie Rodin…. Z jednej strony widz, a nawet krytyk jest tylko człowiekiem, a przy takiej stałej obecności Ejfmana w naszym artystycznym życiu nic dziwnego, że „człowiek lubi najbardziej to, co już zna”. A Ejfman mimo ustalonego już swojego własnego stylu ciągle poszukuje, czasem z dobrym skutkiem, czasem nie. Z drugiej – takie odniosłam wrażenie oglądając teraz występ najmłodszej najnowszej obsady Po drugiej sronie grzechu – gdzieś ucieka emocjonalność i koncentracja tych oszałamiająco sprawnych tancerzy. Gdzie ta dłoń ułożona, jak do modlitwy, gdzie te ręce Aloszy, jak z prawosławnej ikony, gdzie ten szatański wyraz oczu Iwana-Wielkiego Inkwizytora (dawniej ubranego w czarny frak, dziś w suknię-habit)?
Pierwszy akt Braci Karamazow Ejfman bardzo mocno przerobił głównie… dodając. Od popisowych aranżacji duetów, tercetów i scen grupowych aż się w oczach mieni, mało kto jest w stanie śledzić cuda, jakie wyprawiają tancerze. No właśnie – taniec to jeszcze, czy „cuda” akrobatyki? Pozostały dwie kluczowe sceny, pamiętne obrazy – bójka Dymitra i Starego Karamazowa na stole i uwięzienie Dymitra i rozpięcie go w powietrzu za pomocą lin. Nawet kuszący taniec Gruszeńki, który dawniej wywoływał autentyczny dreszcz wzdłuż kręgosłupa jakoś nie zadziałał. Czegoś brakowało – narracji, momentów wyciszenia? Akt drugi pozostał w dużo mniejszym stopniu zmieniony, zamiast rozmowy Iwana z Szatanem pojawiła się scena Dymitra z „oblubienicą” Gruszeńką. Brawurowe sceny rozmowy Aloszy-Chrystusa z Iwanem – Wielkim Inkwizytorem i „noc na Łysej Górze”, nadal cudownie wykonywane przez zespół mocno straciły na intensywności przekazu – przynajmniej dla mnie. Po pierwsze zmiana kostiumów na bardziej „biblijne, odrywają główne postaci od postaci Karamazowów, po drugie – tekst czytany po polsku w kiepskiej interpretacji nie ma absolutnie tej samej siły co dawniejsze rosyjskojęzyczne nagranie. Ale być może to bardzo subiektywne odczucie…
Ejfman zapowiadał, że nowa wersja baletu wskazuje na potrzebę zradykalizowania przesłania w dzisiejszych czasach. Że wcześniej stwierdzenie Dostojewskiego miało charakter przestrzegający – Jeśli Boga nie ma to wszystko będzie dozwolone. Dziś wg choreografa sytuacja wygląda inaczej: mimo że Bóg jest, wszystko jest dozwolone (w domyśle, bo ludzie sami sobie na wszystko pozwalają). Tej zmiany nie dostrzegłam w końcówce spektaklu. Wcześniej zrozpaczony swoją pomyłką, rozczarowany w swoich ideach Alosza wspinał się ku krzyżowi wieńczącemu ścianę scenografii, dziś Alosza podnosi zrzucony z piedestału krzyż i z nim wspina się w górę. Wygląda na to jedynie, że Ejfman nawołuje do wzięcia odpowiedzialności za grzechy innych i naprawę świata… ale czyż wcześniejsza wersja nie nawoływała także generalnie do zwrócenia się ku „światłu” – obojętnie, czy będzie to dla nas Bóg czy inna dobra i dająca cel naszemu życiu idea? Do przywrócenia właściwego porządku świata? Wracając do samego baletu – uleciało gdzieś to, co poza znakomitym tańcem i ciekawą choreografią działało na mnie najbardziej. Emocje, „russkaja dusza”, to coś, co stawiało dla mnie balety Ejfmana wyżej niż inne balety z akcją. A może to tylko problem braku charyzmy młodych wykonawców nowego pokolenia?
Stosując zdrowy płodozmian dziś wybieram się na petersburską Bajaderę…
Od jutra rozpoczynam odchudzanie, kto sie odchudza ze
mna? Znalazłam w internecie dobry sposób na chudniecie,
wygoglujcie sobie – xxally mój sukces w odchudzaniu