Bywają takie dni, a nawet miesiące, kiedy balet jednak nie jest najważniejszy. Wracam do życia i pisania po takich trzech miesiącach, w ciągu których odeszło ode mnie dwoje najbliższych ludzi, którym w dużej mierze zawdzięczam moja miłość do sztuki, muzyki teatru operowego i baletu oczywiście. Dlatego przez ostatnie miesiące nie pisałam tu o transmisji Dziadka do orzechów i Jeziora łabędziego z Bolszoj, o debiutach w Śnie nocy letniej na warszawskiej scenie, o wielu pomniejszych wydarzeniach baletowych, które przepływały przed moimi oczyma. Mam nadzieję, że balet mi wybaczy. Czasem ważniejsze są inne sprawy….
Do napisania słów paru zmobilizowało mnie wydarzenie obok którego prawdziwy baletoman nie może przejść obojętnie. Aż szkoda, że wieczór Perły XX wieku (bo o nim mowa) grany jest tylko trzy razy i to dzień po dniu, w związku z czym mniej uważny widz lub ktoś, kto na te trzy dni wyjechał akurat z Warszawy, nie ma szansy na niego dotrzeć. Niby wszystkie choreografie, które weszły w skład tego wyjątkowego wieczoru mieliśmy już okazje oglądać na scenie Teatru Wielkiego, niektóre doczekały się już, jak na dzisiejsze standardy, pokaźnej liczby prezentacji, ale razem tworzą zupełnie nową jakość. Cóż to za przyjemność, a jednocześnie wyzwanie i to zarówno dla wykonawców (w wieczorze bierze udział niemal cały zespół PBN, a niektórzy tancerze tańczą nawet w trzech z czterech choreografii), jak i dla widzów. Nie jest to wieczór łatwy, tak pod względem wykonawczym, jak i ze względu na odbiór i koncentrację widza. Dawka baletu XX-wiecznego jest tu potężna, a mimo wykorzystania np. muzyki Bacha w Artifact Suite i Concerto barocco, wydaje się dość hermetyczny, również z muzycznego punktu widzenia. A jednak… porywa nawet laików, nawet osoby, które może na co dzień nie są miłośnikami baletu, a tym bardziej baletu współczesnego, choć prezentowane choreografie to już praktycznie XX-wieczna klasyka na klasyce (w sensie techniki tańca) oparta, tak mocno, jak to tylko możliwe.
Że porywa pokazały reakcje podczas wieczoru wznowieniowego (bo nie można nowego wieczoru baletowego złożonego z baletów już na naszej scenie pokazywanych nazwać premierą). Właściwie po każdej „części” wieczoru rozlegały się okrzyki „brawo’, a i temperatura oklasków, choć sala nie była tak wypełniona, jak można by sobie tego życzyć, także należała raczej do gorących i nasyconych emocjami. To się po prostu czuje i z widowni, i ze sceny, gdy oklaski są „uprzejme i letnie” a kiedy rzeczywiście wyrażające aplauz i zachwyt.
Trudno zresztą te balety wartościować, każdy jest inny, każdy opowiada lub nie opowiada coś innego, otwiera nas na muzykę, liczy na naszą wrażliwość albo po prostu na poczucie estetyki. Każdy wybierze swój ulubiony…. Artifact Suite Forsythe’a to mocny balet abstrakcyjny, choć konotacje „powojenne” jego powstania kierują nasza myśl w rejony protestu przeciwko wojnie, opresji… a jednocześnie jest tak piękny, tak estetyczny, tak wystylizowany – istna symfonia ruchu. Trudno go nie wielbić, zwłaszcza w tak pięknym wykonaniu, jakie zaserwował zespół PBN. Dla odmiany Msza polowa bardziej bezpośrednio porusza temat sprzeciwu wobec wojny, jej okrucieństwu i wpływowi na losy jednostek i grup – w tym wypadku młodych żołnierzy powołanych na front. Ale może to być każda zbiorowość młodych mężczyzn… Tym razem (marudziłam trochę na wykonanie podczas premiery w ramach wieczoru baletowego 1914) tancerze PBN – pierwsi soliści, soliści, koryfeje i tancerze stworzyli widowisko na tyle emocjonalnie nasycone, że drobne niedociągnięcia czy nierówności tańca schodziły na plan dalszy. Ale i tak było pięknie – balet Kyliana nareszcie przemówił.
Po raz pierwszy zaś (nie jestem fanką tej choreografii po prostu, choć wielką fanką twórczości Balanchine’a) przemówiło do mnie Concerto barocco Dotychczasowe prezentacje zawsze jakoś w moich oczach kulały – a to solistki nie doskonale dobrane – a niestety u Balanchine’a wszystko musi nie tylko tańczyć, ale i wygalać jak w obrazka, perfekcyjnie, idealnie, nieskazitelnie; a to grupa tancerek w tle jakoś mało zgrana, albo zbyt mało energiczna… Podczas wieczoru wznowieniowego 12 marca było pięknie, tak pięknie, że Concerto było czystą przyjemnością dla oczu i duszy. Na pewno znacznym wzmocnieniem tego „idealnego” wizerunku tej choreografii był Robin Kent – debiutujący w roli partnera dwóch solistek – Marii Żuk i Yuki Ebihary, które tańczyły jak marzenie – leciutko, precyzyjnie – ucieleśniona muzyka.
A na koniec mój faworyt: Święto wiosny Bejarta. Jakże inne od wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej – sensualne, fizyczne, pozornie tylko w tańcu kobiet lekkie i subtelne. To nie balet dla feministek, nie dla zwolenników gender. Tu jest Kobieta i Mężczyzna, samce i samice, praojciec i pramatka, równi w swym zjednoczeniu, ale pełniący odmienne role, charakteryzujący się odmienną stylistyką ruchu i wyrazu. Zawsze ujmuje mnie obraz kobiet jednoczących się wokół Wybranki, niczym kwiat lotosu, przyjmujących pozy z hinduskiej ikonografii. Choć mniej tu „czystego tańca neoklasycznego” paradoksalnie do mnie, miłośniczki klasyki, przemawia on najbardziej. Ale w dużej mierze to przez to idealne zgranie ruchu z akcentami muzycznymi (proste, a wyrafinowane jednocześnie, jakieś takie… pierwotne) no i oczywiście muzyka Strawińskiego porusza zawsze i wszędzie, w każdej interpretacji. Obsada solistyczna – Maksim Woitiul i Anna Lorenc jak zwykle w świetnej kondycji i prawdziwie poruszająca w swej interpretacji męki i pożądania jednocześnie. Czegóż więcej chcieć. Może nawet nieco mniej, bo całość wieczoru trochę przytłacza, no i czas trwania jest wyzwaniem nie tylko dla koncentracji, ale i kondycji widza, który musi jeszcze wrócić do domu komunikacją miejską. No, ale nie wypada narzekać na nadmiar dobrego. Dziś (14 marca) ostatni wieczór – kto nie podjął jeszcze decyzji na „tak” niech szybko mknie do kas TW-ON.
…a kim jest biała postać w suicie?