Dziś, czyli 29 września miał miejsce w stolicy Warszawski korowód poloneza. Zorganizowany przez Miasto Stołeczne taniec na ulicach Warszawy był jednym z wydarzeń łączących się z rocznicą stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. I tak też sobie myślę, że jeszcze tylko takie rocznice i takie wydarzenia przypominają nam o naszych pięknych tańcach ludowych i narodowych, a zwłaszcza polonezie i mazurze, które w ostatnich 20 latach zupełnie zniknęły z szeroko pojętej przestrzeni kulturalnej i społecznej. Fakt, że nadal studniówki otwiera polonez. Konia z rzędem jednak temu, kto widział na tych imprezach poloneza „zatańczonego”, a nie jakieś marszowe dyganie w skomplikowanych figurach. Oczywiście, zdarzają się chlubne wyjątki, najczęściej jednak to wuefista lub inny nauczyciel przygotowuje młodzież do tego tańca i skutki bywają żałosne. Nie mówiąc już o tym (choć purystką absolutnie nie jestem), że młodzież traktuje studniówkę jak wyjątkową, ale jednak dyskotekę, i do poloneza staje w strojach niespecjalnie harmonizujących z charakterem tego tańca. No, ale o to już mniejsza.
Polonezem czy mazurem nie czci się już wyjątkowych chwil w życiu, choćby symbolicznie. Nie chodzi już nawet o tańczenie ich, ale o prezentowanie w wydaniu artystycznym, w wykonaniu profesjonalistów. Czuję się dziś jak wiekowa babuleńka wspominająca czasy swojej młodości, ale z rozrzewnieniem wracam do nocy sylwestrowych z mojego dzieciństwa i lat nastoletnich, kiedy to zarówno w Polskim Radio, jak i w Telewizji, o północy na toast noworoczny rozbrzmiewał mazur ze Strasznego dworu. Ponoć niektóre bale charytatywne wciąż otwiera się polonezem, ale pewności nie mam, natomiast przeciętny mieszkaniec tego kraju praktycznie nie ma okazji do zetknięcia się z polskimi tańcami narodowymi. I nie chodzi mi o to, że są one „narodowe”, czyli patriotycznie nacechowane i łączące się z tzw. tożsamością narodową (choć nie jest to bez znaczenia, bo inne narody choć bardziej otwarte od nas w wielu kwestiach swoją spuściznę kulturową, ludową i narodową, w tym taneczną, jednak pielęgnują). Chodzi mi o to, jakie są one piękne, a polonez jest przy okazji tańcem absolutnie dostępnym do wykonania dla każdego, nie wymaga tężyzny fizycznej, wyjątkowej sprawności – no, może trochę poczucia rytmu.
Niewiedzącym należało by przy tej okazji powiedzieć, a zapominalskim przypomnieć, że zarówno mazur, jak i polonez zapisały niejedną piękną kartę w europejskiej kulturze muzycznej. Polonez dzięki elektorom saskim zasiadającym na tronie Polski wkradł się do kręgu muzyki niemieckiej, do kompozycji czy to Hassego, czy samego Mozarta, a taniec „polski”, zwany inaczej po prostu „chodzonym”, wdarł się przebojem na sale balowe najważniejszych zamków i pałaców europejskich. Swoją godnością i majestatycznością podkreślał rangę koronowanych głów, którym w innych, skoczniejszych tańcach nie wypadało brać udziału lub zwyczajnie brakowało umiejętności lub siły. Monarchowie od wschodu do zachodu Europy otwierali bale polonezem. Piękne tego reminiscencje mamy w XIX-wiecznych operach i baletach, gdzie pojawiają się fragmenty „tempo di polonaise”. Przypomnijmy sobie choćby piękne polonezy w operach Piotra Czajkowskiego Eugeniusz Oniegin i Dama pikowa. Mazur był natomiast przez pewien czas tańcem bardzo modnym, w którym szkolono się, bo do łatwych nie należy. I on zawędrował do twórczości artystycznej jako mazur lub lżejsza „mazurka”. Najpiękniejsze oczywiście przykłady artystycznego ujęcia tych tańców mamy w operach Stanisława Moniuszki: Halce i Strasznym dworze. Coraz rzadziej jednak można i w tych dziełach zobaczyć nasze tańce narodowe, bo współczesne inscenizacje na siłę odcinają się i od kostiumu historycznego, i co za tym idzie, od tańca w jego tradycyjnej postaci, bo nie pasuje do wizji reżyserów. I tak dostajemy polonezy „czołgane”, mazury „fikane”, tańce z mopem, tudzież mazurowanie w rytmie charlestona. Skąd przeciętny Polak, odbiorca kultury, młody człowiek ma wiedzieć jak wygląda mazur? Z edukacji nie wyniesie, w telewizji nie zobaczy, w teatrze też nie, chyba że przypadkiem trafi na jakiś rosyjski balet, jak Jezioro łabędzie, gdzie i mazur, i polonez „po bożemu” tańczony się zdarzy…
I tu wracam do dzisiejszego wspaniałego korowodu polonezowego w stolicy. Pomysł – cudowny (przyznam po cichu, że sama z pewnym stowarzyszeniem kilka lat temu postulowałam najwyższej władzy w kraju zorganizowanie dokładnie takiego korowodu z okazji 3 maja… nie wyszło). Połączenie go z konkursem na nowego poloneza dla Niepodległej – świetny. Walor edukacyjny – nie do przecenienia, bo zanim korowód ruszył, otrzymaliśmy kawal solidnej wiedzy na temat poloneza i odbyła się nauka tego tańca, a nawet poszczególnych figur, choć te w korowodzie nie mogły mieć zastosowania. Natomiast gdy przyszło do samego korowodu… Liczono się zapewne dużą frekwencją, bo czas trwania imprezy określono na godziny 13.30 – 16, ostatecznie korowód „przetańczył” swoją trasę (polonezodrom) dużo szybciej, ale za to samochód z nagłośnieniem przewidziano tyko jeden. Efekt był taki że już w dwudziestej „czwórce” ( bo tańczono formacjami po dwie pary w rzędzie), niemal nie słychać było muzyki i nawet przy najlepszej woli i umiejętnościach „korowód” zamieniał się w „procesję”. Ponadto nie wiem, kto decydował o wyborze polonezów dla korowodu, ale zapowiedź wydarzenia głosiła: „Na trasie Korowodu będą odtwarzane we fragmentach polonezy nagrane przez Sinfonię Varsovię w ramach wydawnictwa płytowego „Polonezy”, w tym 4 nagrodzone w konkursie kompozytorskim „Warszawski polonez dla Niepodległej” oraz najsłynniejsze polonezy m.in. Wojciecha Kilara, Michała Ogińskiego.” Otóż te ostatnie w ogóle nie wybrzmiały, choć najlepiej nadają się do tańczenia, bo mają jednolity rytm utrzymany przez całą długość utworu i instrumentację, która zwyczajnie czyni je „donośnymi”. Natomiast zaserwowano nam jako akompaniament do tańczenia na ulicy chyba owe nagrodzone polonezy (ten, który zajął pierwsze miejsce, autorstwa Emila Wojtackiego rzeczywiście udany, z ładnym podniosłym wstępem i dynamicznym zakończeniem) oraz np. poloneza z Jeziora łabędziego Czajkowskiego, który nie dość, że jest polonezem baletowym (w spektaklu to tzw. taniec z kielichami), to jeszcze środkową część ma delikatniutką, wdzięczną i odpowiednią do tańczenia na pointach, ale na pewno nie w korowodzie. Jak już wspomniałam jadący na przedzie samochód był jedynym źródłem muzyki, więc koniec korowodu nie miał szans słyszeć czegokolwiek, a ponadto jadący w tym samochodzie prowadzący imprezę Beata Tadla i Jan Kliment, gadali co im ślina na język przyniosła, ale głośno przez mikrofony, skutecznie zagłuszając resztki muzyki. Widać było, że osoby które stanęły do korowodu naprawdę chciały tańczyć, ale bez muzyki było to bardzo trudne. Szkoda.
Mimo tych niedogodności impreza była bardzo udana, czułam jakby zrealizowało się jedno z moich marzeń. Przepięknym akcentem wieńczącym był polonez wykonany na scenie na Pl. Teatralnym przez Ludowy Zespół Artystyczny PROMNI, który brał także udział w korowodzie. Proszę mi wierzyć, gdy rozglądałam się dookoła widziałam, jak warszawiakom śmiały się oczy do kolorowych szlacheckich kostiumów i posuwistego kroku tancerzy. Chcemy kontusza! Postuluję, aby koniecznie Warszawski korowód poloneza stał się imprezą cykliczną (podobne mają m.in. w Lublinie czy Krakowie). Należy poprawić to i owo, wybrać sensowną datę, bo 28 września nie zawsze musi być równie piękny i słoneczny jak dziś, i zaprosić do udziału jak największą liczbę warszawiaków. Warszawo, czekam na następnego poloneza na ulicach stolicy!
Polonez to taniec, który chyba wszystkim kojarzy się z młodością, studniówką. Odżywają różne wspomnienia…