Mam prawdziwy problem z wieczorem baletowym, czy też spektaklem baletowym w dwóch częściach, zatytułowanym Nasz Chopin, który z okazji 100-lecia odzyskania Niepodległości przygotował Polski Balet Narodowy. Moje uczucia i odczucia po obejrzeniu premiery są tak dwoiste, że długo zbierałam się do napisania tej recenzji, i długo ważyłam wszystkie moje „za” i „przeciw”. Postawiłam sobie dwa pytania i dałam sobie dwie sprzeczne (acz tylko pozornie) odpowiedzi: czy przyjemnie mi się ten spektakl oglądało? – Tak. Czy chciałabym go zobaczyć jeszcze raz? – Nie. Dlaczego?
Plan, aby przełożyć na język choreografii oba koncerty fortepianowe Chopina i to podczas jednego wieczoru był tyleż ryzykowny, co nęcący. Polski Balet Narodowy udowodnił już nie raz, że takie pomysły potrafi przekuć w sukces artystyczny, a czasem i frekwencyjny, jak choćby w przypadku trzech Świąt wiosny jednego wieczoru. Ciekawie zapowiadało się powierzenie jednego z koncertów brytyjskiemu choreografowi Liamowi Scarlettowi, który wśród szerszej widowni baletowej zasłynął przede wszystkim baletem Frankenstein przygotowanym dla Royal Ballet w Londynie. Choć prywatnie miałam obawy, czy kolejne „oderwanie polskiego kompozytora od tradycyjnie pojmowanej polskości”, jak to miało miejsce w przypadku warszawskiego Strasznego dworu, także oddanego do realizacji Brytyjczykowi, wyjdzie mu na dobre, to obiektywnie była to szansa na coś świeżego i nowego. Liam Scarlett postanowił zrealizować choreografię do Koncertu e-moll, podczas gdy Krzysztof Pastor, dyrektor PBN – Koncert f-moll. Pierwszy z choreografów zasugerował się dość ogólną ideą radości narodu z odzyskania niepodległości, pomysłem na radosne święto i celebrację wolności i miłości – przynajmniej tak można było wyczytać w programie do spektaklu i wysłuchać w udzielonych przez niego wywiadach. Pastor zdecydował się poniekąd kontynuować opowieść o Polsce i Polakach, którą rozpoczął w, niedawno przypomnianym przez Teatr Wielki – Operę Narodową, balecie I przejdą deszcze… – a w każdym razie takie stwierdzenia padają w wywiadzie, który został zamieszczony w programie. Nie chodzi oczywiście dosłownie o „ciąg dalszy”, ale o sposób opowiadania o zmianach w naszym kraju, jego rozwoju, kryzysach i dążeniach polskiej społeczności – bardzo symbolicznie ujętych.
Zwykle, mimo że kocham muzykę baletową, nawet tę najbardziej sztampową, wspominam o niej gdzieś na końcu recenzji, albo i wcale. W wypadku wieczoru Nasz Chopin to od niej zaczynam, bo też ona sprawiła mi najwięcej radości i najbardziej mnie poruszyła. Oczywiście, wykonanie koncertów Fryderyka Chopina przez orkiestrę TW-ON pod dyrekcją Grzegorza Nowaka nie było wykonaniem koncertowym, swobodnym i obfitującym w tempo rubato, bo nie mogło takim być, dostosowując się do potrzeb i specyfiki dzieła baletowego. Ale nawet w tych warunkach dzieła Chopina zachwyciły jak zawsze, w czym olbrzymia zasługa Krzysztofa Jabłońskiego, dla którego było to także niezwykłe wyzwanie – grać jednego wieczoru oba koncerty i to przecież nie jednorazowo, ale dzień po dniu, kilka czy kilkanaście razy, biorąc pod uwagę próby sceniczne. Olbrzymie brawa!
Dobrym pomysłem było stylistyczne połączenie obu części wieczoru przez powierzenie przygotowania scenografii i kostiumów jednej projektantce Tatyanie Van Walsum. Niezwykle prosta, a jednak efektowna scenografia w Koncercie e-moll tworzyła białą ni to ścianę, ni to mur, który bywał też zjeżdżalnią, a w drugim koncercie zamykała scenę niczym pudełko i intensywnie grała zmieniającymi się kolorami, które były zresztą również w kostiumach motywem przewodnim i znaczącym w choreografii Pastora. Wizualnie więc oba dzieła prezentowały się bardzo czysto i niemal ascetycznie, choć wizja Koncertu f-moll w finale okazała się wprost feeryczna za sprawą kostiumów w czterech kolorach: białym, czerwonym, czarnym i złotym, o czym więcej dalej.
Koncert e-moll, fot. E. Krasucka
Choreografia Liama Scarletta mimo swojej potoczystości i widocznie dobrej jakości warsztatowej rozczarowała mnie. Widać, że choreograf najlepiej czuje się w duetach czy pas de trois, i te rzeczywiście są ciekawe i mogą się podobać. W Koncercie e-moll stworzył dwa wspaniałe duety, z których pierwszy, rozwijający się na tle Chopinowskiej Romancy był istnym baletowym poematem, pełnym zawieszeń ruchu przed kolejnymi efektownymi podnoszeniami i partnerowanymi piruetami, splecionymi niezwykle płynnie. Zatańczyli go zjawiskowo Chinara Alizade i Dawid Trzensimiech. Dla Chinary Alizade osobne brawa należą się nie tylko za subtelny i wyrazisty taniec w scenach, w których jako solistka – ucieleśnienie odzyskanej wolności – przemykała przez scenę lub przemieszczała się na ramionach grupy tancerzy, ale i za taniec w pięknej wprawdzie, ale z tanecznego punktu widzenia wołającej o pomstę do nieba, długiej sukni w powiewającym trenem. Krój ten bardzo widowiskowo prezentował się, gdy tancerka obiegała scenę jedną ręką przytrzymując tren tak, aby rozwiewał się za nią niby biała chmurka, ale w piruetach i skokach owijał się solistce wokół nóg! Jeśli kierownictwo PBN nie chce mieć na sumieniu nie tylko zdrowia tancerki, ale i co bardziej zaangażowanych widzów, powinna z efektu trenu zrezygnować. Drugi duet – radosny i skoczny to Yuka Ebihara i Patryk Walczak, który w całej choreografii Scarletta, również jako solista, zaprezentował się doskonale, potrafił bowiem silnie zaistnieć na scenie mimo, że nie odtwarzał żadnej skonkretyzowanej roli.
Dawid Trzensimiech w Koncercie e-moll, fot. E. Krasucka
Gorzej było ze scenami zbiorowymi, które stylistycznie przypominały mi różne oglądane, a już częściowo zapomniane choreografie z przełomu lat 80. i 90. – bez polotu, sztampowe i nudne. Podziwiać można było wprawdzie sam kunszt taneczny tancerzy PBN, bo wszystko wykonane było świetnie, ale emocji nie budziło to we mnie żadnych. A przecież najgorsze, co można powiedzieć o balecie zaraz po wyjściu na przerwę to: ładnie wyglądało, ładnie tańczyli, ale prawie nic nie pamiętam.
Chinara Alizade i Dawid Trzensimiech, fot. E. Krasucka
Po przerwie już w pierwszych taktach i pierwszych pas czuć było zmianę energii ruchu, choć i Scarlett i Pastor rozpoczynali swoje balety podobnie, od sceny zbiorowej z synchronicznymi port de bras dużej grupy tancerzy. Muszę przyznać, że pięknie wyglądała grupa ubranych na biało Odrodzonych na tle czarno-białej pudełkowatej scenografii. Następnie duże wrażenie robiło stopniowe zalewanie sceny i scenografii czerwonym światłem i wkroczenie grupy ubranych na czerwono Dogmatyków. Im jednak dalej posuwałam się w toku symbolicznej narracji (która miała obrazować lata komunizmu, stan wojenny, a potem odzyskanie suwerenności i nadejście beztroskiego konsumpcjonizmu), tym bardziej wszystko stawało się chaotyczne, nieczytelne, a i niestety – nieciekawe choreograficznie.
Yuka Ebihara, Maksim Woitiul i Vladimir Yaroshenko w Koncercie f-moll, fot. E. Krasucka
Krzysztof Pastor ma swój rozpoznawalny język choreograficzny, zwłaszcza w baletach na poły abstrakcyjnych jest to zauważane i jest to powtarzalność „pozytywna”, bo świadcząca o wyborze estetyki i ugruntowaniu drogi twórczej. Tu jednak miałam wrażenie, że oglądam przemieszane kadry z innych baletów, które w dodatku utraciły swoją siłę, jak choćby powolny marsz niczym w przedostatniej scenie Casanovy w Warszawie, czy w I przejdą deszcze… Również symboliczna walka dwóch „barykad” białej i czerwonej (wg słów choreografa częściowo improwizowana) nie miała tej siły, co podobne rozwiązania w Burzy. Może zabrakło czasu, by pełniej narysować i opowiedzieć poszczególne etapy przemian w polskim społeczeństwie? Może zbyt prosta okazała się symbolika kolorów, zwłaszcza białego i czerwonego, bardziej kojarzących się z polską flagą niż z atakiem komunistycznych idei na odrodzonych Polaków? Wiem na pewno, że poza paroma pięknymi, stricte tanecznymi momentami, i ta choreografia nie poruszyła we mnie żadnej czułej struny. A gdy jeszcze pod koniec pojawili się Utracjusze w złotych tandetnych strojach… Wiem, że ta tandeta była zamierzona, wiem, co miała symbolizować, ale zburzyła całe estetyczne piękno scenicznego obrazu, którym się cieszyłam (świetny był za to efekt opadających czarnych kurtyn w momencie „stanu wojennego).
Carlos Martín Pérez, fot. E. Krasucka
Koncert f-moll przeszedł by zatem we mnie bez żadnego echa, gdyby nie znakomici artyści Polskiego Baletu Narodowego. To był niewątpliwie ich tryumf. Znów wspaniałe pary: Yuka Ebihara i Vladimir Yaroshenko, którzy tworzyli też chwilami tercet ze złowrogim Dogmatykiem – Maksimem Woitiulem, oraz Dagmara Dryl i Kristóf Szabó. Także pozostali soliści wśród „czerwonych” Dogmatyków, czyli Paweł Koncewoj, Jaeeun Jung, Marta Fiedler, Palina Rusetskaya, Gregor Giselbrecht, Vadzim Kezik i Dan Ozeri oraz wspaniały Carlos Martín Pérez (Niszczyciel) zasłużyli na słowa najwyższego uznania. Oglądało się ich wszystkich z zachwytem, ale… tylko z zachwytem.