Uczestniczyć w trzech takich wydarzeniach baletowych dzień po dniu to nie tylko wielka radość i przywilej, ale i wyzwanie. Jeszcze 25 kwietnia zasiadałam na widowni Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, by podziwiać Galę Baletową z okazji 10-lecia Polskiego Baletu Narodowego, a już następnego dnia w Operze Śląskiej w Bytomiu oglądałam premierowy spektakl Don Kichota. Zwieńczeniem tej wypełnionej sztuką baletową o różnych obliczach trzydniówki było asystowanie przy narodzinach nowego wieczoru baletowego Opery Wrocławskiej, złożonego z Gry w karty i Święta wiosny (oba dzieła do muzyki Igora Strawińskiego). Ponieważ o wszystkich tych wydarzeniach będę osobno pisała do innych mediów (polecam najbliższy i kolejny numer Ruchu Muzycznego oraz portal taniec.POLSKA), postanowiłam tu pozwolić sobie na refleksje i wspomnienia ogólniejszej natury. Warto zresztą podkreślić, że w tym roku wysyp premier i wydarzeń specjalnych przygotowanych przez teatry z okazji lub przy okazji Międzynarodowego Dnia Tańca, a prezentowanych w przeciągu weekendu poprzedzającego 29 kwietnia był tak wielki, że z przykrością musiałam dokonać spośród nich ostrej selekcji.
Wróćmy jednak do Gali Baletowej Polskiego Baletu Narodowego. Jak już wspomniałam, będę w innym miejscu omawiać szczegółowo to wydarzenie, tu więc pokuszę się tylko o ogólniejsze stwierdzenia. Przede wszystkim, w porównaniu do gali ubiegłorocznej (o której pisałam tu) był to zdecydowanie krok w dobrym kierunku, czyli w kierunku „prawdziwej” gali baletowej (a co to jest – o tym za chwilę). Ponieważ to wydarzenie miało być jednocześnie uczczeniem 10. rocznicy powstania Polskiego Baletu Narodowego (dawniej baletu Teatru Wielkiego – Opery Narodowej) jako nowej instytucji o sporej niezależności artystycznej w ramach Teatru i pod kierownictwem dyrektora Krzysztofa Pastora, można zrozumieć przewagę liczebną, jaką podczas wieczoru mieli miejscowi artyści zespołu PBN. Można również przyklasnąć pomysłowi, aby przy tej okazji wyróżnić i pokazać specjalnej, bo galowej publiczności młodych, już wybijających się artystów naszego zespołu, przed którymi wszakże jeszcze długa droga wspinania się na szczyt w doskonałości tanecznej, artystycznej i w hierarchii zespołu. To dobry pomysł, aby takich artystów, którzy czasem udanie debiutują w nowych większych partiach w szeregowych spektaklach lub w drugich i trzecich obsadach, pokazać widzom, zwłaszcza w popisowym repertuarze. Niestety teatralne ptaszki ćwierkają, że niektórzy z tych artystów już niedługo pożegnają się z warszawska sceną, ponieważ postanowili kontynuować kariery gdzie indziej, nie wiem więc, czy koniecznie musieli w gali wystąpić. Ponadto nie wszystkie wybory repertuarowe wydały mi się (subiektywnie oczywiście) trafione, zwłaszcza w kontekście tego, czego oczekuje się od gali.
Wszyscy wykonawcy Gali PBN (fot. materiały TW-ON)
Bo czym jest w powszechnym (przynajmniej wśród baletomanów) pojęciu gala baletowa? To uroczysty koncert, składający się zwykle z popisowych i wybitnych fragmentów spektakli baletowych lub choreografii koncertowych (miniatur), lub choreografii współczesnych, wymieszanych w programie wieczoru tak, aby zachwycić publiczność, artystom dać możliwość pokazania się z najlepszej strony, często w pas de deux, wariacjach lub innych fragmentach, których na co dzień nie ma w repertuarze danej sceny. Goście, jeśli takowi są zaproszeni, przyjeżdżają ze swoimi popisowymi występami, a wszystko razem staje się wielkim świętem tańca. Jednym słowem – najlepsi z najlepszych w najlepszym możliwym repertuarze. Jak wyżej napisałam, rozumiem powody, dla których np. pokazano aspirujących tancerzy (zresztą niektórych świetnych), mniej rozumiem, czemu niektóre gwiazdy PBN nie zalśniły pełnym blaskiem wykonując nie popisowe wariacje, ale (oczywiście również piękne i trudne) duety czy adagia, które jednak na mniej wyrobionym widzu nie robią tak wielkiego wrażenia. Nie byłam też przekonana do zaserwowania na koniec, po wszystkich gand jetes i fouettes całego Bolera w choreografii Krzysztofa Pastora (znów), jednak finał z włączeniem się do tańca reszty wykonawców gali uratował w moich oczach ten pomysł. Oczywiście te uwagi nie zmieniają faktu, że gala 25 kwietnia spełniła dużą część moich oczekiwań, z wspaniałymi gośćmi: Marianelą Núñez, Mają Makhateli, Danielem Camargo i Arturem Shesterikovem na czele.
Chinara Alizade, Yuka Ebihara, Paweł Koncewoj, Dawid Trzensimiech i Patryk Walczak w choreografii Krzysztofa Pastora do muzyki Toccaty z Koncertu fortepianowego Wojciecha Kilara (fot. Ewa Krasucka / Teatr Wielki – Opera Narodowa)
Zachodziła spora obawa, że bytomska premiera nie może, po prostu nie ma prawa, zrobić na mnie dobrego wrażenia po przeżyciach poprzedniego wieczoru oraz ze względu na szczupłość zespołu oraz choćby wielkość sceny Opery Śląskiej. Oczywiście, starałam się te obawy odsunąć jak najdalej i z otwartym umysłem i sercem podejść do bytomskiego Don Kichota. Żadne jednak specjalne względy twórcom i wykonawcom premiery nie były potrzebne. Bo choć, co jasne, można było wypatrzeć pewne niedociągnięcia tu i ówdzie, a i inscenizacja nie ze wszystkim trafiała w mój gust, to aura, lekkość, dowcip i energia emanująca z przedstawienia wynagrodziły to w dwójnasób! Od tego Don Kichota dostałam to, czego zabrakło mi w gali: odrobiny szaleństwa, tańca na granicy ryzyka, na granicy akrobatycznego popisu, a przy tym z absolutnym wejściem w stwarzany świat i przekazywane emocje (bytomscy artyście wiedzieli, o czym tańczyli). Scenografia i kostiumy projektu Ireneusza Domagały odrobinę się wprawdzie miejscami zestarzały (inscenizacja ta miała już swoją premierę w Bytomiu 16 lat temu, teraz dokonano retuszy i różnych zmian) w swej rozbuchanej, kolorowej, niemal jarmarcznej estetyce hiszpańskich wachlarzy i połyskliwych materiałów, ale akurat w Don Kichocie nie razi to aż tak bardzo. Czasem również w choreografii pojawiał się przesyt i, niezamierzony zapewne, bałagan, gdy Henryk Konwiński, autor tej wersji choreograficznej, dbając o wypełnienie przestrzeni za plecami solistów dodał kolejne plany. Jest to wprawdzie imponujące, ale nie zawsze dobrze się sprawdza, co było zauważalne głównie w I akcie. Być może podczas kolejnych wieczorów, dzięki większej precyzji wykonania, zostanie to wyczyszczone, bo zespół zdecydowanie w trakcie wieczoru tańczył coraz lepiej.
Michalina Drozdowska jako Kitri i Douglas de Oliveira Ferreira jako Basilio (fot. materiały Opery Śląskiej)
Odmłodzony zespół, w sporym stopniu składający się z obcokrajowców (z Azji, ale również np. z Brazylii, skąd pochodzi wykonawca roli Basilia Douglas de Oliveira Ferreira) sprawił się doprawdy bardzo dobrze. Michalina Drozdowska w partii Kitri wspaniale istniała na scenie, a w tej roli to podstawa – Kitri ma rwać oczy i urzekać temperamentem. Oczywiście i techniczna strona wykonania nie pozostawiała wiele do zarzutu, włącznie z trudnymi wariacjami w scenie Driad. Warto oczywiście nie wpadać w samo zachwyt, tylko pracować i czyścić, zwłaszcza precyzję w pozach i pozycjach, bo balet to sztuka dążąca do doskonałości i czystości linii. Choć cenię sobie element popisowy, który zwłaszcza w Don Kichocie jest nieodzowny i dodaje smaku całości, to lepiej czasem, aby noga powędrowała nieco niżej, ale była prawidłowo wykręcona (również dla zdrowia, bezpieczeństwa i przyszłego rozwoju tancerza lub tancerki). A Don Kichota w Bytomiu mogę polecić jako spektakl w starym dobrym stylu, z którego wyjdziemy zachwyceni, naładowani energią i z poczuciem, że góry możemy przenosić. Czy nie temu m.in. ma służyć sztuka?
Michalina Drozdowska jako Kitri (fot. materiały Opery Śląskiej)
Jeśli po bytomskim Don Kichocie wychodziło się z dobrą energią, to wrażenie po premierze Gry w karty i Święta wiosny w Operze Wrocławskiej porównałabym do uczucia przepełnienia paliwem lotniczym – jeszcze chwila i odlecimy. Oczywiście, to zupełnie inny rodzaj artystycznego przeżycia, bo mimo nawiązań wizualnych do karcianego tytułu Jacek Przybyłowicz stworzył balet prawie zupełnie abstrakcyjny, zaś Uri Ivgi i Johan Greben wypełnili Święto wiosny niemal zwierzęcą dzikością, choć przedstawili na scenie tłum jak najbardziej ludzkich, ale bezwzględnych w obliczu zagrożenia istot. Do pełni sukcesu trzeba jeszcze było wspaniałej muzycznej interpretacji dwóch niełatwych utworów Strawińskiego i orkiestra pod batutą Sebastiana Perłowskiego podołała temu zadaniu znakomicie. Gra w karty i Święto wydają się w tym wieczorze kontrastować zarówno pod względem elegancji/dzikości formy, jak i klasyczności/awangardowości muzyki, jak również pod względem wykorzystanego ruchu (wyjątkowo wertykalnego u Przybyłowicza i bardzo fizykalnego i animalistycznego u pary choreografów Święta). Jednocześnie w jakiś podświadomy sposób koegzystują, również dzięki dostrzegalnej, przynajmniej dla mnie, świeżości pomysłów choreograficznych i estetyki scenicznej, choć także odmiennej: świetna, artystyczna projekcja Ewy Krasuckiej i wysmakowane kostiumy Marty Fiedler w Grze, post apokaliptyczna wizja scenograficzna w Święcie wiosny.
Gra w karty ( fot. Marta Ankiersztejn-Węgier / Opera Wrocławska)
W dodatku oba tańczone są przez zespół i solistów baletu Opery Wrocławskiej w sposób wręcz zjawiskowy, a są baletami dość nietypowymi: niemal bez partii solowych, a jednocześnie każdy jest w nich solistą. U Przybyłowicza tancerze w różnych konfiguracjach tworzą duety damsko-męskie, męsko-męskie i damsko-damskie, wykonują mini solówki, ale i układy synchroniczne w grupie. Uri Ivgi i Johan Greben tworzą z tancerzy ludzką masę, z której raz po raz wyłania się chwilowy lider lub też wypychana jest chwilowa ofiara. Niemal każdy z artystów musi więc stworzyć swoją indywidualną kreację, nie być tylko częścią bezkształtnej grupy. Ostatecznie „wybrańcem”, czyli ofiarą okazuje się tym razem mężczyzna (w tej roli znakomity Robert Kędziński).
Święto wiosny ( fot. Marta Ankiersztejn-Węgier / Opera Wrocławska)
Czy można się zatem dziwić, że po takiej „trzydniówce” potrzebowałam czasu, aby zebrać i pisać emocje i wrażenia (oraz każde z wydarzeń skomentować jeszcze osobno)? Jedno jest pewne: docenienie baletu jako sztuki osobnej i wartościowej w strukturach poszczególnych teatrów operowych w Polsce (jak w Warszawie, ale także poprzez zadbanie o nowych, prężnych dyrektorów czy kierowników zespołów we Wrocławiu, Gdańsku, Bytomiu) oraz doinwestowanie zespołów poprzez nabór nowych tancerzy, zaczyna przynosić widoczne i wspaniałe owoce.