Jakoś powolutku odradza nam się tradycja urządzania gal baletowych. Wprawdzie trudno mówić o jakimś wszechobecnym trendzie (wszechobecnym – dobre sobie – skoro zespoły baletowe z prawdziwego zdarzenia można w Polsce na palcach jednej ręki policzyć), ale coś się dzieje. Byłabym oczywiście niesprawiedliwa, nie wspominając o tradycyjnych letnich galach baletowych w Krakowie (na jednej nawet udało mi się być) oraz galach z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca odbywających się rok rocznie w Bytomiu – tam niestety na razie nie dotarłam. O istnieniu tworu, jakim jest gala, przypomniał sobie ostatnio Teatr Wielki-Opera Narodowa i Polski Balet Narodowy, który zapowiedział już świętowanie podobnym wydarzeniem swojego 10-lecia w przyszłym sezonie. Teraz zaś miałam okazję obejrzeć Galę Baletową zorganizowaną łódzkim Teatrze Wielkim w wykonaniu wyłącznie miejscowych tancerzy (z jednym udziałem gościnnym). Koncert fragmentów baletowych zaprezentowano po raz pierwszy z okazji Dnia Tańca w kwietniu, teraz powtórzono – w zmienionej obsadzie i nieco innym układzie 23 maja. Zachęcona entuzjastyczną recenzją koleżanki po fachu, a bardzo żałując, że nie mogłam obejrzeć wydarzenia w Dniu Tańca, wybrałam się do Łodzi teraz, aby przy tak sprzyjającej okazji na nowo zapoznać się z tamtejszym zespołem, który oglądałam ostatnio w nieszczególnie udanej, dziwacznej premiery Spartakusa (choć wykonanej na całkiem przyzwoitym poziomie).
Gala miała podtytuł Od romantyzmu do współczesności i takie też fragmenty znalazły się w jej programie. Choć nie było żadnego „białego” fragmentu z romantycznych tytułów, to honoru tej epoki broniła wariacja męska z Sylfidy w wykonaniu Kaspra Górczaka ze Szkoły Baletowej im. Parnella w Łodzi i wariacja Esmeraldy z tamburynem zatańczona przez Laurę Korolczuk. Ponadto w pierwszej, całkowicie „klasycznej” części wieczoru zobaczyć można było takie perły choreografii, jak popisowe pas de deux, a właściwie poniekąd pas de trois z Korsarza (Medora tańczy w nim z Alim, ale sekunduje im i własne wariacje wykonuje również Konrad), Pas d’esclave (duet niewolników) z tego samego baletu, Pas de trois z I aktu Jeziora łabędziego i słynne Pas de quatre z niego, Umierającego łabędzia Michaiła Fokina, dynamiczną wariację Diany z Pas de deux Diana i Akteon Agrippiny Waganowej oraz dwa wirtuozowskie pas de deux – z Płomienia Paryża i Don Kichota. Wymieniam tak jednym tchem wszystkie wykonane fragmenty, bo też i ich recenzja będzie „zbiorcza” z nielicznymi wyjątkami. Bo (z nielicznymi niestety wyjątkami) nie było wśród nich niemal żadnych wykonanych od początku do końca czysto, bez potknięć, spadania z point, zachwiania przy lądowaniu po skoku, dziwnych wahnięć w piruetach solo i partnerowanych, o spektakularnych przerwanych fouetté i upadkach nie wspominając. Gdybym oglądała inny zespół, pewnie bezlitośnie wyliczałbym wszystkie te smutne i zaburzające odbiór widowiska wpadki. Pewnie grzmiała bym, że jak się nie daje rady wykręcić 16 fouetté, to nie ma co się brać za 32 obroty i w ogóle bez sensu to wszystko. Ale… łódzki balet de facto nie ma w repertuarze i nie tańczy klasyki wcale. Jezioro łabędzie Madii, Kopciuszek też, Don Kichot taki sobie, poza tym spektakle raczej współczesne, skądinąd bardzo interesujące. A klasyka jest bezlitosna – żeby ją tańczyć dobrze… trzeba ją tańczyć. Trzeba wychodzić na scenę, trzeba powtarzalnie wykonywać wszystkie elementy od najprostszych, ale budujących równowagę, lekkość, zwinność, aż po te wirtuozowskie – aby zaczęły „wychodzić” – nie na zasadzie łutu szczęścia, ale wyćwiczenia, wejścia w ciało. No i trzeba mieć kondycję, specyficznie zbudowaną wydolność, siłę i wytrzymałość mięśni i ścięgien, przygotowanych – jak to jest w przypadku klasycznych wariacji – do krótkiego, ale ekstremalnego wysiłku. Dlatego przy każdej „wpadce” kolejnego tancerza – klęłam w duchu i zamykałam oczy, ale też myślałam sobie, że gdyby mi teraz kazano przebiec 100 metrów na czas, na mecie wyglądałabym jak ci biedni artyści po nieustanym tour en l’air czy nieudanej „rybce”. Stąd we mnie olbrzymia doza wyrozumiałości połączona z rozterką – to może jednak inaczej trzeba było zbudować tę galę, iść bardziej „na pewniaka” z choreografiami współczesnymi, które w drugiej części zrobiły furorę? Ale z drugiej strony – być może dyrekcja ma plany powrotu baletu klasycznego na łódzką scenę i to było badanie gruntu, tudzież publiczny egzamin dla – w większości młodych – tancerzy?
Pas de deux z Płomienia Paryża, fot. Michał Matuszak/Teatr Wielki w Łodzi
Na pewno nie powinno się w programie znaleźć Pas de quatre z Jeziora – je się tańczy dobrze albo wcale, bo cały trik i trudność nie polega na krokach, ale na wykonaniu ich w idealnej synchronizacji, a każdy błąd mści się stokroć bardziej niż w solowej wariacji (na pierwszej gali tego fragmentu – jak mi doniesiono – nie tańczono). Pochwalić należy: Pawła Kurpiela za wykonanie męskich wariacji w Pas de trois z I aktu Jeziora, choć było miejscami nerwowo, to cały czas z lekkością i dobrym wykończeniem (jego partnerki wypadły raczej przeciętnie). Na odnotowanie zasłużyła także brawurowa wariacja Diany w wykonaniu Riho Okuno – czyściutko i z właściwą energią. Zresztą generalni najlepiej wypadły „azjatyckie” posiłki, czyli: Tomu Kawai w Płomieniu Paryża i własnej choreografii w drugiej części, Yuki Itaya (Ali i Basilio we wspomnianych dwóch popisowych pas de deux), a także Koki Tachibana – Konrad w Korsarzu i Spartakus w II części wieczoru. Do kompletu na szczere komplementy zasłużyli Maciej Pletnia za energię i wirtuozerię w Pas d’esclave (choć przypłacone wpadkami) i Mateusz Kubiak za żywiołowego hopaka z Tarasa Bulby (powiedziano mi, że na pierwszej gali tańczył Nazar Botsiy i nie wiem, co straciłam – wiem). Wśród pań najbardziej podobała mi się Valentyna Batrak w Umierającym łabędziu – ale to choreografia, która wymaga nie tyle wirtuozerii tanecznej czy technicznej, ale interpretacyjnej, oraz Sakurako Onodera (w Płomieniu Paryża, choć nie wszystko wyszło) i Hanna Szychowicz (gościnnie) w Pas d’esclave – choć bardzo wiele nie wyszło.
Umierający łabędź, fot. Michał Matuszak/Teatr Wielki w Łodzi
Hannę pamiętać można choćby z ostatnich polskich eliminacji do konkursu Eurowizja dla Młodych Tancerzy. Ma wspaniałe warunki, jest subtelną, przepiękną dziewczyną, na konkursie Złote Pointy otrzymała nagrodę publiczności. Jak na tak młodziutką osobę wykazała się na gali nie tylko umiejętnościami (choć jak wspomniałam działo się tam różnie), to przede wszystkim hartem ducha. Alicja Bajorek była za to jedyną artystką, która tego wieczoru niemal bezbłędnie wykręciła owo szalone, przeklęte, wyczekiwane i trochę cyrkowe 32 fouetté (w Don Kichocie), a właściwie ile ich było nie liczyłam – był efekt, bo tancerka zdecydowała się ostatnie kilkanaście obrotów zrobić ze zmianą kierunku tak, aby zatoczyć okręg na scenie… Nie jest to może moja wymarzona Kitri, ale solistka wiedziała co tańczy! Większość artystów łódzkiego baletu sprawia zresztą wrażenie, że niezmiernie cieszy się z możliwości wystąpienia w tych pięknych fragmentach, że jest to dla nich wyzwanie ale i radość, przywilej. Widać też było, że w problematycznych momentach bardziej brakuje im nie umiejętności, ale kondycji i swobody, o czym już pisałam. Gdy tancerz po brawurowej serii skoków z obrotem w powietrzu staje do piruetu i się chwieje, albo nie jest w stanie ustać po wylądowaniu, widać jasno, że winien jest brak siły, mięśnie zmuszone do ekstremalnego wysiłku dały radę w skokach, a potem zawiodły… Niestety, tak to już w klasycznym balecie jest, że trudno jest docenić artyzm wykonania, gdy szwankuje technika – dopiero gdy solówka jest bezbłędnie wykonana, można się upajać interpretacją, wdziękiem, wyrazem artystycznym i finezją wykonania poszczególnych elementów.
Pas de deux z Don Kichota, fot. Michał Matuszak/Teatr Wielki w Łodzi
Na szczęście w drugiej części wieczoru tych problemów artyści nie mieli, wykonując fragmenty z bieżącego repertuaru, nawet tego dawno nie tańczonego. Wciąż zachwyca Ziemia obiecana Graya Veredona, a obraz prządek w fabryce jest niesamowity – ludzka maszyna. Publiczność zachwyciło też Tango w choreografii Grzegorza Brożka – niezwykle zmysłowe, ale i bardzo trudne technicznie, wykonane z ogromnym wyczuciem stylu przez Boglarkę Novak i Dominika Senatora. Piękne, pełne wewnętrznego napięcia było Destination (choreografia Bogumiła Szaleńczyk, muzyka Massive Attack) w interpretacji choreografki i Nazara. Pojawiły się też wysmakowane obrazki, jak duet Kopciuszka i Księcia Giorgio Madii z muzyką Rossiniego i Wspomnienie w choreografii Matyldy Molińskiej do muzyki Hectora Berlioza (coś w rodzaju retrospekcji w myślach starzejącej się kobiety, może kokoty, może tylko zbyt wesołej panny z towarzystwa, której z dawnych lat zostały tylko listy i pamiątki od dawnych wielbicieli). Wieczór zwieńczyła Suita w starym stylu, którą do muzyki Alfreda Schnittke ułożył Michaił Zubkow. Soliści i corps de ballet łódzkiego Teatru Wielkiego wypadli w niej wspaniale, więc… gale baletowe? Jestem za!
Suita w starym stylu, fot. Michał Matuszak/Teatr Wielki w Łodzi
Dziękuję za tak ważne dla artystów słowa krytyki. Jedno małe sprostowanie, nie odnotowane w programie gali, Pas de trois z Jeziora tańczył Paweł Kurpiel! Nagła zmiana obsady! Zapraszamy na kolejne nasze spektakle. Pozdrawiam serdecznie Ewa Kowalska Brodek
Bardzo dziękuję za sprostowanie. Szkoda, że nie ujęto go we wkładce obsadowej lub choćby zapowiedziano przez nagłośnienie.
Już poprawiam.