Będzie szczerze do bólu, bo prawa bloga pozwalają na większą swobodę i otwartość, niż mniej lub bardziej kurtuazyjne recenzje. Poza tym chcę, żeby to było jasne: z BTT (dawniej Bałtycki Teatr Tańca, obecnie Biały Teatr Tańca) łączy mnie szorstka i jednostronna miłość. BTT zapraszał i zaprasza, a ja z małymi wyjątkami nie przyjeżdżałam, nie przychodziłam i starałam się nie oglądać… Gdy jeszcze BTT nie był autorskim teatrem tańca Izadory Weiss, ale już był przez nią kierowanym zespołem w Operze Bałtyckiej, obejrzałam tam trzy premiery i napisałam recenzje w nieistniejącym już Dodatku Baletowym do klubowego czasopisma Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Opery „Trubadur”. Recenzje były bardzo złe, bardzo wredne, ale też bardzo oddające moje uczucia i wrażenia. Efekt był taki, że pół tzw. „środowiska” się na mnie obraziło, a nawet otrzymałam noty protestacyjne, a drugie pół cichaczem przyklasnęło. A ja zostałam z ciężką konfuzją, bo w Operze Bałtyckiej pojawiały się co jakiś czas interesujące premiery operowe w reżyserii Marka Weissa lub zapraszanych przez niego innych twórców, na które czasem chciałabym się wybrać, ale pojawiały się też kolejne premiery w choreografii Izadory Weiss, o których mogłam sądzić, że nie dadzą mi pola do szczerych pochwał. I tak wybrałam salomonowe w moim mniemaniu rozwiązanie – ograniczyłam liczbę moich wizyt w Gdańsku do wyjątkowo wyselekcjonowanych premier operowych z całkowitą rezygnacją z premier baletowych. Mogłam sobie na to pozwolić, byłam bowiem wtedy przez pewien czas recenzentem muzycznym „Życia Warszawy”, czyli „z urzędu” opisywać musiałam tylko wydarzenia warszawskiej, zaś w „Dodatku baletowym” czy innych periodykach, które były łaskawe zamieszczać moje teksty, to ja wybierałam tematy i spektakle, o których chciałam pisać. Ostatecznie nikomu nie sprawiałam przykrości – nie ma nic gorszego niż oglądanie z musu przedstawień, których się nie lubi. Recenzent też człowiek, a przede wszystkim też, a może przede wszystkim, widz i chciałby chodzić do teatru dla przyjemności. Poza tym – naprawdę – pisanie „złych”, krytycznych recenzji nie należy do takich przyjemności, jak sądzą niektórzy (zresztą z tego się wyrasta), a przy tym, jeśli nie można z czystym sumieniem pochwalić – przykro. Chwila rozkoszy podczas wymyślania kąśliwych sformułowań nie jest tego warta.
Nie całkiem udało mi się przez minione lata uniknąć kontaktu z BTT, bo co jakiś czas zespół zjawiał się w Warszawie, w „moich” rewirach, które musiałam, albo chciałam recenzencko obsłużyć, jak Dni Sztuki Tańca w Teatrze Wielkim. Obejrzałam więc m.in. Święto wiosny, które doprowadziło mnie do przysłowiowej białej gorączki, i o którym chyba publicznie udało mi się nigdzie publicznie nie zająknąć. Gdyby Strawiński przewidział przerwę w swoim utworze – przysięgam – wyszłabym. Obejrzałam też Sen nocy letniej, o którym napisałam tu. Wreszcie obejrzałam w Operze Narodowej Darkness – spektakl przegotowany przez Izadorę Weiss dla Polskiego Baletu Narodowego i przyznałam, że choć nie było to przedstawienie moich marzeń – ten balet udało mi się przyswoić i przetrawić z niejakimi pozytywnymi emocjami, choć i dużymi zastrzeżeniami.
Teraz zespół Izadory Weiss, pod nowa nazwą Biały Teatr Tańca, pojawił się w Warszawie na dobre i otrzymał rezydencję w Teatrze Komedia. Należy ten fakt zauważyć i zaanonsować miłośnikom tańca scenicznego w stolicy, może będą się chcieli wybrać na jeden ze spektakli zaplanowanych na ten rok: zaprezentowany w maju trzykrotnie i przeze mnie właśnie obejrzany Eros Thanatos, Cool Fire, Fedra, Śmierć i dziewczyna oraz Light. Więcej informacji na temat zespołu znaleźć można na stronie www.izadoraweiss.pl, a anonse spektakli na stronie Teatru Komedia w repertuarze.
Ponieważ zapowiedziałam, że będzie szczerze, to wyznam, że na spektakl Eros Thanatos wybrałam się tylko i wyłącznie ulegając sile perswazji dyrektora Marka Weissa. Nie zamierzam jednak z tego powodu odżegnywać się od moich ocen i poglądów na twórczość choreograficzną Izadory Weiss. Ma ona swoich wielbicieli, którym – serio – zazdroszczę, bo, jak wyżej zaznaczyłam, chodzę do teatru po to, aby odnajdywać tam przyjemność. Eros Thanatos nie przyniósł mi jej wiele, ale… chyba najwięcej ze wszystkich obejrzanych dotychczas spektakli choreografki. Jeszcze lepiej by było, gdybym nie czytała programu i nie dowiadywała się, co autorka miała na mysi, a poprzestała na własnych skojarzeniach. Wydaje mi się, że przy tak niejednoznacznym i otwartym gatunku, jakim jest teatr tańca to jest najcenniejsze. I tak, na przykład, dla mnie finałowa scena, gdy „Malczewski” podchodzi do postaci śmierci – Thanatos, która zamyka mu oczy – odebrałam to jako ulgę, pogodzenie się z ostatecznym odpoczynkiem po wszystkich nieszczęściach i stratach jakie go spotkały, a nie jako „bolesne przesłanie”, że taki koniec wszystkich nas dotyczy… O innych kuriozalnych stwierdzenia w programie w stylu „elektryzujące i zjawiskowe inscenizacje” zamilczę.
Ale od początku: co to jest za spektakl, bo „o czym” w przypadku teatru tańca nie jest dobrze postawionym pytaniem. Eros Thanatos wywodzi się z inspiracji obrazami Jacka Malczewskiego, ale nie jest ich scenicznym odwzorowaniem czy cytowaniem. Raczej wariacją na temat, ciągiem luźnych skojarzeń, na bazie których zbudowana jest jakaś historia, czasem niestety – dla mnie – dość naiwna, czasem – zawiła, ale przez to bardziej interesująca i pozwalająca się na różne sposoby interpretować, albo odbierać tylko na poziomie estetyki obrazu i ruchu. „Estetyka” to słowo kluczowe dla mojego stosunku do twórczości Izadory Weiss – ta estetyka po prostu mi nie leży, czasem właśnie dlatego, że poszczególne sceny wydają mi się przeestetyzowane, przez co tracą na swobodzie i emocjonalności, czasem zwyczajnie nie trafia do mnie. W Erosie stosunkowo mało miałam z tym kłopotu, przedstawienie jest interesujące plastycznie, czyściutkie, a kostiumy piękne i pomysłowe (suknia Thanatosa, kostiumy Satyra i Fauna, oprócz nich występują „dyżurne” ubranka typu wojskowy dresik i koszulka nocna). Najprościej mówiąc: część pierwsza ukazuje interakcje chłopców-żołnierzy ze Śmiercią-Thanatos (piękna kobieta w czerwonej aksamitnej sukni), która oddziałuje nie tylko na nich, ale i na dziewczęta – ich ukochane, a może matki, siostry itp. W finale one także upodabniają się do Thanatosa, który ma tu jednak również wymiar czy stronę erotyczną… Erosa uosabia grająca na skrzypcach subtelna dziewczyna – Weronika Weiss – zbieżność nazwisk nieprzypadkowa. Mimo tych ujmujących elementów część pierwsza bardzo mi się dłużyła, powtarzalność elementów w scenach zespołowych niestety prowadziła do złośliwych myśli („oni jeszcze raz zrobią ten sam skok z obrotem, a zacznę strzelać! – dobrze, że Thanatos pozabierała żołnierzom karabiny”), piękny za to był duet Zakochanego Żołnierza (wyrosły na gwiazdora BTT Beniamin Citkowski) i Zakochanej Dziewczyny (Naomi Citriniti).
Dużo lepiej wypadła część druga przedstawienia, gdzie różnorodność form ruchowych, mnogość postaci i planów, na których rozgrywa się akcja, zgodnie z zasadami teatru tańca wymagały dokonywania wyborów, na co i kogo patrzymy, który wątek obserwujemy, gdzie znajdujemy dominantę dla swojej uwagi. Tu właśnie dużą rolę odgrywały bardzo trafnie, a symboliczne dobrane kostiumy (choć Żonę od razu w myślach przezwałam „Teściową” z powodu staromodnej bluzki i zamaszystej zielonej spódnicy – świetna Marta Barossi). Może tylko pozbyłabym się zielonych sztucznych pnączy ze scenicznych zastawek w tle, doprawdy ulżyło mi, gdy śmierć zabierając poszczególnych bohaterów spowodowała także odwrócenie zastawek na drugą, gładką i czarną stronę. Wiele tu było udanych momentów, niesamowity był bezustanny drgający ruch Ćmy (Denise Camassa) jakby przerażonej rozgrywającymi się sytuacjami, ale właściwie wszyscy wykonawcy mieli tu pole do taneczno-aktorskiego popisu, rozumianego jako pełne zespolenie z przekazywanymi emocjami i muzyką (natarczywie wzrastające dźwięki kompozycji Karola Szymanowskiego). W obu częściach większość uwagi koncentrowała na sobie wykonawczyni roli Tahantos – Nadja Simchen.
Nie wiem, jak wespół z Izadorą Weiss to osiągnęła, ale nie trzeba było atrybutu w postaci kosy, ani finałowego gestu zamknięcia oczu „Malczewskiemu”, by w ułożeniu ramion, głowy, zapadniętych, demonicznych oczach rozpoznać śmierć z obrazów tego malarza. A jej szarpane, ale płynne (wiem, to wygląda na oksymoron, ale tak właśnie było) ruchy ramion, szyi i rąk – coś między potrząsaniem, wzruszaniem ramionami i wyzywającą postawą młodych chłopaków szykujących się do walki, były absolutnie mistrzowskie. Może więc, mimo że Eros Thanatos nie był dla mnie przeżyciem artystycznym, które na długo zapamiętam, to tych tancerzy będę chciała obejrzeć ponownie w dowolnym repertuarze.