O zespole baletowym Teatru Bolszoj w Moskwie napisano już jeśli nie wszystko, to tak dużo, że trudno coś dodać. Olbrzymi zespół – prawie 200 osób, znakomici soliści i tancerze zespołowi wybierani z najlepszych absolwentów rosyjskich szkół baletowych, a od niedawna także innych nacji (pojawili się Kubańczycy, Włosi czy Francuzi), szeroki i coraz bardziej różnorodny repertuar, w którym jednak wciąż dominuje rosyjska i radziecka klasyka i neoklasyka – to buduje wizerunek pierwszej sceny baletowej Rosji. Specyfiką Bolszoj jest m.in. właśnie to, że nadal prezentuje inscenizacje z lat 60., 70. i 80-tych, których próżno szukać na innych scenach, a które są nadal dla baletomanów przyciągające i wartościowe, jak choćby nieśmiertelny Spartakus w choreografii Jurija Grigorowicza – dotąd bezkonkurencyjna baletowa interpretacja tej partytury. W czasach tworzenia miał oczywiście wymowę ideologiczną, ale walka o wolność i samostanowienie jest tematem tak nośnym i uniwersalnym, a historia przywódcy powstania niewolników w czasach rzymskich tak znana, że przedstawienie może swobodnie funkcjonować i dziś bez „socrealistycznych” nawiązań.
Na Spartakusa właśnie oraz na mniej lubiane przeze mnie Jezioro łabędzie, także w choreografii Jurija Grigorowicza, wybrałam się w sierpniu do Londynu, gdzie w Royal Opera House co, mniej więcej dwa lata, odbywają się gościnne występy baletu Teatru Bolszoj. W styczniu tego roku wprawdzie miałam okazję oglądać moskiewskich tancerzy na ich rodzimej scenie, ale w baletach jednoaktowych, kameralnych, natomiast Londyn (poza dużo prostszą logistyką i brakiem wiz, które obowiązują do Rosji) skusił mnie prezentacją właśnie tych wielkich, rozbudowanych tytułów i, co tu kryć, wyśmienitymi obsadami. Wybrałam spektakle (co za luksus na dwa miesiące wcześniej wybierać, jaką obsadę się zobaczy!), w których mieli wystąpić moi ulubieńcy spośród męskiej części zespołu solistów, ale na znakomitych paniach także się nie zawiodłam. Zresztą – zobaczyć jakąkolwiek obsadę z Bolszoj to przyjemność i przywilej. Można dyskutować, czy palmę pierwszeństwa przyznać zespołowi z Teatru Maryjskiego, czy Bolszoj, można przedkładać styl petersburski nad moskiewski, albo być wielbicielem innej kompanii z obszaru byłych republik ZSRR, ale balet Bolszoj to marka, styl i klasa. Oczywiście: na szeroką widownię działa magia nazwy „Bolszoj”, ale dla osób, które dużo baletów oglądają, widoczna jest po prostu jego niepodważalna jakość.
Zastanawiałam się nad tym oglądając pierwszego wieczoru (6 sierpnia) Jezioro łabędzie w wersji Grigorowicza (na podst. choreografii Petipy i Iwanowa). Z radością mogę przyznać, że „nasz” warszawski zespół Polskiego Baletu Narodowego nie tańczy białych aktów Jeziora gorzej – precyzją i pięknem nie ustępując moskiewskim łabędziom. A jednak… może to kwestia wyszkolenia, rygoru, stylu wreszcie – w wykonaniu Bolszoj jest coś nieludzkiego, coś, co dodaje ich perfekcji „oczko” więcej. Czy londyńskie wykonanie Jeziora łabędziego było od A do Z idealne? – nie, dało się zauważyć ze dwa drobne rozejścia w scenach zespołowych, raz też dwie solistki tańczące przyjaciółki Księcia nie zdążyły na czas dołączyć do solisty i chwycić go pod ramię…i tyle. Obsada niezwykle wyrównana i nie mogę aż tak bardzo wyróżnić mojego ulubionego tancerza Siemiona Czudina, bo i Anna Nikulina w podwójnej roli Odetty/Odylii okazała się znakomita, i David Motta Soares (którego widziałam jako Escamilla w Carmen-Suicie w styczniu i ciut na niego narzekałam) jako Rotbart wypadł świetnie. W partiach cudzoziemskich księżniczek podziwiać mogłam również wyróżniające się solistki Bolszoj: Annę Tichomirową jako księżniczkę włoską i Anę Turazaszwili jako księżniczkę węgierską; ta ostatnia ze swoim wewnętrznym spokojem i nostalgią w ruchach szczególnie zachwycała w wolnej części czardasza. Partię rosyjskiej księżniczki (taniec rosyjski dodany później do partytury Czajkowskiego) wykonała pięknie Wiktoria Jakuszewa, taniec hiszpański – Daria Boczkowa, a polski (mazurkę) – Aleksandra Trikoz. Rewelacyjny technicznie i bardzo przyciągający uwagę obecnością sceniczną był Błazen – Aleksiej Putincew, którego wcześniej nie znałam, o „starych wyjadaczach”, czyli Aleksieju Łoparewiczu i Aleksadrze Fadiejeczewie w „chodzonych” rolach Wychowawcy księcia i Mistrza ceremonii nie wspominając.
Wracając do solistów: pojechałam do Londynu „na” Siemiona Czudina i nie zawiodłam się. Oglądając kilka ostatnich transmisji kinowych z jego udziałem zauważyłam, że zdarzały mu się występy nierówne. W roli Zygfryda jeszcze go nie widziałam i cieszę się, że jego londyński książę wypadł bez zarzutu (nie mówiąc już o tym, że chyba w gronie towarzyszących mi przyjaciółek zyskał nowe grono fanek). Tym razem, zapewne na potrzeby zbliżających się spektakli Don Kichota w drugiej części występów w ROH, Czudin wystąpił jako krótko ostrzyżony szatyn, a nie jako blond-włosy książę, co spowodowało, że wydawał się starszy i poważniejszy. To ważne, bo w inscenizacji Grigorowicza Zły Duch czy też Geniusz Zła Rotbart ma być swego rodzaju alter ego Księcia, mroczniejszą częścią jego duszy, zatem sam Książę ma na scenie ukazywać wewnętrzną walkę, jaka się w nim toczy. A że jednocześnie Siemion Czudin ma absolutnie książęcy gest, nacechowany lekkością, elegancją i niezwykłą dystynkcją, to czasami miałam wrażenie, że nie musi już nawet tańczyć – wystarczy że jest. Tańczył jednak doskonale, szczególnie pięknie wykonując wszystkie entrelacé i doskonale, uważnie, niemal niezauważalnie partnerując Annie Nikulinie.
Anna Nikulina i Siemion Czudin, fot. Natalia Voronova
Tancerkę tę znałam do tej pory z interpretacji ról romantycznych, nostalgicznych i „płaczliwych” – na własny użytek ukułam powiedzenie, że Nikulina tańczy zawsze z oczyma pełnymi łez (a oczy ma bardzo piękne i wyraziste). Byłam przekonana, że partię Odetty wykona z tym właśnie nostalgicznym i poetycznym wdziękiem, ale jak podoła technicznie? No i przede wszystkim, jak odnajdzie się w partii demonicznej Odylii? Okazało się, że znakomicie! Jako Odetta była subtelna, wiotka, a jej ręce rzeczywiście przemieniały się w falujące skrzydła, również wszelkie niuanse techniczne były wykonane na najwyższym poziomie, włącznie z drobniutkim frappé w zakończeniu popisowego adagia z Zygfrydem. Uosobiona poezja! W roli Odylii Nikulina była bardziej zadziorną kusicielką niż demoniczną córką Złego Ducha, ale także ta interpretacja bardzo mi się podobała i mieściła się jak najbardziej w kanonie, natomiast techniczne fajerwerki… Było ich mnóstwo, a zwieńczeniem było oczywiście słynne 32 fouetté, kręcone lekko i pewnie, w pierwszej części co drugie lub co trzecie podwójne, potem już klasycznie w rytm muzyki – pojedyncze. Anna Nikulina więc, choć nie ma temperamentu scenicznego Odylii, potrafiła się w pełni wcielić się w tę postać i dać baletomanom pełną satysfakcję ze swojego wykonania.
O samej wersji Grigorowicza ze scenografią Wirsaładze nie ma się co rozpisywać. Starzeje się wciąż nie najgorzej, głównie za sprawą pięknych kostiumów. Scenografia utrzymana w kolorach brudnych i ziemistych lub szarawych (opozycja: książęcy dwór / brzeg jeziora) nie dodaje mu urody i stylistycznie jest najbardziej niedzisiejsza, ale też trzeba ją traktować jako element trochę już „muzealnej” całości, stworzonej przez długoletniego dyrektora baletu Bolszoj. Podobnie rzecz się ma z samą choreografią, w której tradycja miesza się z pomysłami młodego wówczas Grigorowicza. Moje ulubione pas de trois w I akcie zawieszone jest gdzieś między klasyczną choreografią, a próba jej unowocześnienia, zatrzymane w pół drogi. Tańce charakterystyczne zostały ułożone w celu podkreślenia popisu solistycznego poszczególnych tancerek na tle grup, ze szczególnym uwzględnieniem pięknego tańca rosyjskiego na pointach, podobnie jak wszystkich księżniczek. Utrzymana jest postać Błazna, dodana dużo później, bodaj przez Gorskiego i jego ewolucje dodają popisowego smaku dość konwencjonalnym scenom balowym. Dodane jest także pas de trois Księcia, Rotbarta i Odylii na tle czarnych łabędzi zaraz po pojawieniu się Odylii na balu. Odbywa się ono na mini-kurtynie z łabędzim motywem, w półmroku, tak aby zaznaczyć, że jest on wyrazem wewnętrznej walki Księcia, dzieje się tylko i wyłącznie w jego głowie. Potem wracamy na książęcy dwór i wszystkie wypadki rozgrywają się już zgodnie z tradycyjnym librettem aż do finału, w którym Zygfryd ani nie ginie wraz z Odettą w falach jeziora, ani nie jednoczy się z nią w szczęściu. Zawiódłszy, zostaje sam ze swoją złamaną przysięgą nad jeziorem – niczym Albert w Giselle po nastaniu świtu.
Warto zaznaczyć, że balet Teatru Bolszoj na czterotygodniowe występy w Londynie przyjechał z własną orkiestrą i dyrygentami, i w równym stopniu można było się zachwycać tańcem, jak i wykonaniem muzycznym partytur baletowych (w moim przypadku Jeziora łabędziego Piotra Czajkowskiego i Spartakusa Arama Chaczaturiana, ale w ROH pokazano także Jasny Potok z muzyką Dmitrija Szostakowicza i Don Kichota Ludwiga Minkusa). Ponieważ zaś była to moja pierwsza wizyta w Royal Opera House Covent Garden po raz pierwszy miałam okazję się przekonać, jak znakomita jest tam akustyka. Orkiestra była słyszalna cudownie „w uchu”, a ze sceny dobiegało każde tupnięcie i to mimo, że siedziałam na przedostatnim poziomie widowni, niemal pod sufitem.
O spektaklu Spartakusa w Londynie napiszę w osobnym wpisie.
Anna Nikulina nie jest moją ulubioną tancerką Bolszoj, ale oglądania Chudzina na żywo bardzo zazdroszczę!
P.S. Na zdjęciu Czudin partneruje Oldze Smirnowej, nie Annie Nikulinie (skądinąd Smirnowa często tańczy z Czudinem i widać, że są naprawdę bardzo zgrani).
Znakomici tancerze i artyści sprawiają, że z przyjemnością oglądamy całą sztukę. Dziękuję wszystkim za ich ciężką pracę.
Fachowiec widzi więcej niż amator. Dla mnie każda sztuka jest piękna, bo nie znam się na wszystkich szczegółach. Fajnie przeczytać taki artykuł i popatrzeć okiem specjalisty.