Obejrzeć jakikolwiek spektakl baletowy na scenie Opery Paryskiej, w pięknym budynku Opera Garnier i w wykonaniu Ballet de l’Opéra de Paris to marzenie. Obejrzeć na tej scenie wieczór baletowy w choreografii Matsa Eka, a w tym jego najnowszą pracę – Bolero – to marzenie spełnione, które udało mi się wcielić w życie w minionym tygodniu. Mimo że część zespołu paryskiego baletu przebywała właśnie na tournée w Chinach, to teatr do 14 lipca włącznie prezentował swoją najnowszą premierę: Carmen, Another Place i Bolero Eka. Dwie pierwsze choreografie Szwed zrealizował na francuskiej scenie narodowej dawno temu, Bolero przygotował specjalnie na jej zamówienie i to po latach choreograficznego „milczenia”, artysta bowiem odszedł już na twórczą „emeryturę” i zajmował się w ostatnich latach wyłącznie reżyserią teatralną. Dla Paryża jednak zrobił wyjątek, co daje nadzieję, że może jeszcze rozważy swoją decyzję dotyczącą pracy choreografa. O twórczości i języku choreograficznym Eka napisałam dawno temu, podczas studiów na Teorii Tańca ćwiczenie warsztatowe zadane przez Jagodę Ignaczak. Opublikowałam je później w Dodatku baletowym do kwartalnika Trubadur i teraz pozwalam sobie załączyć link do niego, bo widzę, że zupełnie się nie zestarzało… Tekst TUTAJ.
Nie zestarzała się także ani na jotę twórcza fantazja samego Matsa Eka i wciąż chodzi tymi samymi, a jednak świeżymi i pokrętnymi ścieżkami. Widać to w Bolerze do sławnego utworu Maurice’a Ravela, choć widać też zmiany zarówno w inspiracjach, jak i w samym wykorzystaniu tanecznego słownika. Rzekłabym, że Ek uprościł go tu bardzo, skupiając się na stronie inscenizacyjno-teatralnej, która jednak także jest bardzo, bardzo prosta, ale efektowna. Zaskakująca prostota i piękna brzydota to chyba sformułowania, którymi lapidarnie określiłabym paryskie Bolero i one także charakteryzowałyby większość twórczości Eka. Bardziej jednak od samych użytych środków tanecznych i inscenizacyjnych zadziwiające jest to, że ten dziwaczny balet świetnie leży w popularnej muzyce Ravela i doskonale wpisuje się w narastanie jej siły i drapieżności, choć czasem na scenie mamy zaledwie solistę lub parę tancerzy. Finał należy jednak do całej grupy 21 biorących udział tancerzy i jednego aktora/statysty – w tej roli Niklas Ek, tancerz i aktor, a prywatnie brat choreografa i częsty wykonawca jego dzieł. Ten ostatni odgrywa zresztą kluczową rolę w całej choreografii, niczym werbel przez cały czas wybijający rytm w partyturze Ravela. Nie zdradzając zbyt wiele mogę napisać, że przez cały czas trwania Bolera postać ta… napełnia stojącą w centrum sceny wannę.
Bolero, fot. Ann Ray/OPn
Ek nie byłby sobą, gdyby nie poszalał trochę scenicznie przełamując tradycyjne trzy ściany pudełkowej sceny baletowej. Swoje Bolero połączył z prezentowanym wcześniej Another Place. Oba balety grane są bez przerwy, na otwartej z trzech stron scenie ukazującej zaplecze (salę prób baletu z drążkiem i obie kieszenie boczne. Wszystkie teatralne „brudy” są widoczne, a w technicznej przerwie między choreografiami przy zapalonym świetle na scenę wnoszone są rekwizyty, do kanału wchodzi orkiestra strojąca instrumenty (przy Another Place tancerzom towarzyszy pianista solo grający Sonatę h-moll Liszta). Tancerze ubrani w jednakowe czarne stroje ćwiczebne z kapturami rozciągają się przy drążku, budząc żywe zainteresowanie pana od wanny… Mats Ek odczytał Bolero jako ciąg pojawiających się i znikających za kulisami różnorodnych grup zuniformizowanych tancerzy, od solisty po 20-osobowy zespół, czasem dodatkowo ujednolicony włożonymi na głowy kapturami. Oprócz charakterystycznych pozycji w niskim przysiadzie, pojawia się też sporo rzadziej występujących u Eka skoków pionowych i kroczków na pół palcach, generalnie taniec mniej ciąży ku podłodze niż zwykle i zawiera mniej gestów inspirowanych codziennością, jednocześnie jest bardzo prosty, „sportowy” i w znacznej mierze geometryczny w ustawieniach poszczególnych tancerzy względem siebie. Istotnym elementem scenograficznym, który widz podświadomie traktuje chyba też trochę jako element choreografii, są kolejno opuszczane spod sklepienia sceny powyginane rury. Znakomite jest wrażenie (spektakl oglądałam w tzw. amfiteatru, czyli z wysokości 4 balkonu), gdy samej rury jeszcze nie widać, ale widać wędrujący po scenie cień, który rzuca – niczym wężowe sploty wypełzające z kanału orkiestry. Wszystko to razem daje, o dziwo, wrażenie absolutnie spójnej i przemyślanej, choć mocno abstrakcyjnej kreacji. Dla własnych potrzeb ochrzciłam więc to Bolero mianem „baletu o awarii wodociągów w złej dzielnicy”.
Bolero, fot. Ann Ray/OPn
Ja wspomniałam wyżej, przed Bolerem obejrzeć można było Another Place, jeden z baletów Matsa Eka, które choreograf z upodobaniem osadzał w umownym „mieszkaniu”, symbolizowanym głównie za pomocą stołu, i rozgrywał między parą tancerzy, kobietą i mężczyzną. Tu można było prześledzić całą emocjonalną rozgrywkę miedzy parą bohaterów, zwłaszcza, że odtwórcy byli pierwszorzędni, niezwykle wyraziści: Ludmila Pagliero i Alessio Carbone. Oboje byli prawdziwie ujmujący w swoich rolach, czasem brutalni, ale przez większość scenicznego dziania się wycofani i delikatni, precyzyjni w ogrywaniu rekwizytów i elementów scenografii: stołu i dywanu, pod który wpełza w pewnym momencie kobieta, a także części garderoby: marynarki, żakietu i butów. Tancerzom towarzyszą chwilami dwaj pracownicy obsługi, którzy wnoszą lub podają rekwizyty. Na koniec stół… wychodzi ze sceny sam. Z kanału cudownie towarzyszył artystom na fortepianie Staffan Scheja błyskotliwie wykonując Sonatę Liszta.
Another Place, fot. Ann Ray/OPn
Z wielką przyjemnością obejrzałam rozpoczynającą wieczór Carmen do Carmen-suity Bizeta/Szczedrina, bodaj czy nie najsłynniejszy balet Eka (obok jego interpretacji klasycznych tytułów baletowych i L’Apartement). Z olbrzymim sentymentem wspominałam warszawskie wystawienia tego baletu w znakomitych obsadach, w których królowali przede wszystkim Elżbieta Kwiatkowska (Carmen) i Sławomir Woźniak (Don Jose), ale obok nich również w premierze, a potem we wznowieniu Anna Sąsiadek, a potem Dominika Krysztoforska jako M., Marcin Kaczorowski, a potem Siergiej Basałajew jako Escamillo i Walery Mazepczyk jako Cygan. W Opera Garnier przeżyłam w tym względzie pewne rozczarowanie, bo wśród wykonawców (którym nic nie mogę przecież zarzucić pod względem czysto technicznym) wyróżniłabym jedynie Florenta Melac w roli toreadora Escamilla, świetnie ukazującego samczość tej postaci. Tancerz był też niezwykle błyskotliwy tanecznie tam, gdzie to niezbędne.
Carmen, fot. Ann Ray/OPn
Pozostali wykonawcy: Eleonora Abbagnato jako Carmen, Simon Le Borgne jako Don Jose i Muriel Zusperreguy – M. – jakby nie do końca wiedzieli o czym tańczą. Brakowało scenicznej dojrzałości, charyzmy, wyrazistości. Niektóre ruchy były też pozbawione charakterystycznej dla języka tanecznego Eka kanciastości i brutalności, a nawet komiczności, a przez co były mniej znaczące, a relacje między postaciami ledwie zarysowane. Nic za to nie można było zarzucić zespołowi męskiemu i kobiecemu w scenach zbiorowych. Orkiestra, którą w finałowym Bolerze gorąco oklaskiwałam za wspaniałe wykonanie Ravela, w pierwszej części ganiłam za zbyt lekkie, „francuskie” ujęcie drapieżnej i poszarpanej suity zestawionej i zinstrumentowanej przez Szczedrina. Mimo niedostatków interpretacyjnych solistów i tak z rozrzewnieniem oglądałam uwielbianą przeze mnie Ekowską Carmen, która zresztą dawno temu „pogodziła” mnie z tym choreografem, którego początkowo zupełnie nie mogłam zrozumieć po obejrzeniu jego reinterpretacji Jeziora łabędziego z łysymi, kaczkowatymi łabędziami…