Uwielbiam gościnne występy tancerek i tancerzy z innych zespołów w naszych, warszawskich spektaklach. Nie zdarza się to często, bo m.in. tym balet różni się od opery, że niezwykle trudno „wskoczyć” z marszu w obcy dla siebie spektakl – wyrafinowane partnerowania i wirtuozowskie podnoszenia wymagają czasem tygodni, jeśli nie miesięcy prób, aby partnerzy się zgrali, aby wszystko wyszło nie tylko poprawnie i bezpiecznie, ale przede wszystkim lekko. Na szczęście bywa, że niektóre spektakle – wielkie tytuły klasyczne albo tzw. klasyka XX i XXI wieku – są grane na wielu scenach w tej samej choreografii. Wtedy tancerz lub tancerka, która tańczy w takim przedstawieniu w swoim macierzystym teatrze i ma rolę „zrobioną”, nie musi się uczyć nowych kroków, a „jedynie” nowego partnera/partnerki lub partnerów scenicznych. Takie występy zaś dają nie tylko publiczności możliwość zobaczenia bez ruszania się z własnego miasta kogoś innego, nowego, innego stylu tańca, ale także zapraszającemu zespołowi odświeżenie spojrzenia na spektakl, nową mobilizację, okazję do zobaczenia innego stylu pracy… Takie okazje mieliśmy w tym sezonie już dwie: raz, gdy we wrześniu w warszawskim Jeziorze łabędzim partię Matyldy wykonała Ksenia Ovsyanick (musiała się nauczyć dużej części nowej dla siebie choreografii Krzysztofa Pastora) i teraz, gdy jako Małgorzatę Gautier w Damie kameliowej mogliśmy oglądać Annę Tsygankovą z Het Nationale Ballet.
Ponieważ o samym spektaklu Johna Neumeiera pisałam i tu, i na łamach Ruchu Muzycznego, odnotuję tylko szczegóły spektaklu z udziałem gościnnej solistki, który widziałam 2 lutego. Przede wszystkim przedstawienie zrobiło na mnie doskonałe wrażenie jako całość, jako potoczysta, szalenie emocjonalna i piękna w swoim estetycznym kształcie opowieść. Właściwie nie miała słabych punktów. Cała obsada, zespół, orkiestra – wszyscy wykonawcy wznieśli się na swój najwyższy poziom i jednocześnie swobodnie przekazywali treści i uczucia , którymi Dama kameliowa do muzyki Chopina ma do nas przemawiać. Co więcej, również technicznie wykonanie wypadło bardzo dobrze i udały się te rzeczy, które prawie nigdy nie wychodziły w większości wcześniejszych spektakli, np. wirtuozowskie skoki szpagatowe grupy tancerzy i karkołomne podnoszenia w pierwszej części aktu II rozgrywającego się na wsi pod Paryżem. Warto też podkreślić znakomite występy wszystkich solistów, których widziałam już wcześniej w ich rolach, a którzy albo nadal wykonują je świetnie (Paweł Koncewoj jako Gaston), albo jeszcze je rozwinęli i udoskonalili (Palina Rusetskaya jako Prudencja czy Adam Myśliński jako Hrabia N.). Melissa Abel z wielką kokieterią i wdziękiem wcieliła się w postać młodej kurtyzany Olimpii, a Jaeeun Jung i Maksim Woitiul byli wyśmienici w scenach Manon Lescaut i Kawalera des Gieux. Elegancja, klasa, precyzja i troskliwość w partnerowaniach Maksima Woitiula wprost nie pozwalały oderwać od niego oczu.
Adam Myśliński (Hrabia N), Anna Tsygankova (Małgorzata), Melissa Abel (Olimpia) i Vladimir Yaroshenko (Armand), fot. E. Krasucka / TW-ON
Trzeba jednak wreszcie i zasłużenie przejść do wykonawców głównych ról. To był ich wieczór, a dla każdego miłośnika baletu i wspaniałego spektaklu Johna Neumeiera prawdziwe święto. Na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej została ucieleśniona wyciskająca autentyczne łzy wzruszenia opowieść o modnej paryskiej kurtyzanie Małgorzacie Gautier i młodym arystokracie Armandzie Duvalu. Wprawdzie moje bezlitosne oko czasem wypatrzyło pewne trudności techniczne w skądinąd bardzo trudnych podnoszeniach w wykonaniu tej pary, ale to nie miało znaczenia. Tu byłam skłonna pierwszy raz zgodzić się z samym autorem tej choreografii, że nie ważna jest technika, nie ważne jest wykonanie idealne – ważna jest prawda i emocje. A to znalazło pełny wymiar w duecie Anny Tsygankovej i naszego pierwszego solisty Vladimira Yaroshenki, podniesionego niedawno, podobnie jak kilkoro czołowych warszawskich solistów, do rangi Pierwszego Tancerza. Tsygankova nie tańczyła Małgorzaty – ona nią była!
Anna Tsygankova i Vladimir Yaroshenko, fot. E. Krasucka / TW-ON
Początkowo trochę wyniosła, trochę przekorna, lekko cyniczna, bardzo elegancka, powoli rozpadała się, uwrażliwiała i… odmładzała pod wpływem namiętnej i szczerej miłości Armanda. Dojrzałość i świadomość – to dwa słowa, którym najbliżej do sprecyzowania, czym wyróżniała się i zachwycała kreacja solistki przy jednoczesnej absolutnej swobodzie, lekkości i płynności. Co za dopracowane, ulotne a jednocześnie zapadające w pamięć niczym wyryte na siatkówce oka układy rąk! Siedziałam blisko sceny i błogosławiłam to zrządzenie losu. Wiadomo, że Dama kameliowa Neumeiera to balet bardzo dramatyczny, teatralny, aktorski, ale tym razem to był aktorski koncert i to nie tylko w roli gościnnej gwiazdy, ale i Vladimira Yaroshenki. Bohaterowie rozmawiali ze sobą oczyma, każde spojrzenie było celowe, a olbrzymi przecież wysiłek wkładany w wiele piekielnie wymagających scen doskonale ukryty, tak aby nic nie zakłócało prawdy przekazu. Dawno już nie miałam okazji przeżyć takiego prawdziwie oczyszczającego katharsis podczas spektaklu muzycznego – operowego czy baletowego, tęskniłam za tym i to otrzymałam. Nie było by to też oczywiście możliwe, jak wyżej napisałam, bez doskonałej dyspozycji i wspólnej iskry, która ożywiała tego wieczora cały zespół Polskiego Baletu Narodowego i bez dwóch pianistów: Marka Brachy grającego na scenie w II akcie i fenomenalnego Krzysztofa Jabłońskiego, grającego z kanału orkiestrowego.
Anna Tsygankova i Vladimir Yaroshenko, fot. E. Krasucka / TW-ON
Dama kameliowa Neumeiera oglądana na żywo (z dostępnymi na rynku nagraniami miałam różne przygody, na przykład paryskie wydawało mi się przeraźliwie nudne) to zawsze wielkie przeżycie. Pod względem dramaturgicznym teatralnym, scenograficznym, inscenizacyjnym to przedstawienie niemal doskonałe. Jednak wieczór 2 lutego charakteryzowało, zapewne głównie dzięki występowi Anny Tsygankovej, to rzadko spotykane coś, to szczęśliwe połączenie energii, które powoduje, że wśród kilku czy kilkunastu spektakli wzrusza nas, porusza i zapada w pamięć ten jeden.