To było do przewidzenia. Zrezygnowałam z części swoich wcześniejszych planów wyjazdowych, aby tylko móc wybrać się do Kieleckiego Teatru Tańca na premierę dwóch baletów do muzyki Béli Bartóka: Drewnianego księcia i Cudownego Mandaryna. Ten pierwszy balet był zresztą bodaj nigdy nie wystawiany w Polsce na profesjonalnej scenie, natomiast Mandaryn, choć miał kilka ciekawych inscenizacji także nie gości na polskich scenach od dawna. Powód to oczywiście z jednej strony problem ze skomponowaniem tych dzieł z innymi w pełnowymiarowy wieczór, bo każde z nich trwa mniej niż godzinę (a wieczory baletowe nie cieszą się takim powodzeniem, jak pełnospektaklowe balety z akcją), z drugiej – chyba wciąż muzyka Bartóka przerasta przeciętnego widza. Partytury to wspaniałe, iskrzące się inwencją, mroczne, miejscami tylko ilustracyjne, ale ilustrujące nastrój, a nie wydarzenia. Prawdziwe fajerwerki orkiestracji, wielka siła ekspresji, przytłaczająca momentami masa dźwięku… czy ta muzyka po 100 latach od skomponowania nadal jest dla słuchacza trudna? Nie odnoszę takiego wrażenia, ale na pewno nie jest „łatwa i przyjemna”. Jeśli zaś dołożymy do tego mroczne i brutalne libretto Cudownego Mandaryna, to wystawianie Bartóka na baletowej scenie to wciąż ryzyko frekwencyjne. Ryzyka Kielecki Teatr Tańca się nie boi, dzięki czemu pojawiła się okazja, aby tak mało jednak znane dzieła obejrzeć właśnie w Kielcach.
Scena z Cudownego Mandaryna, fot. materiały zespołu
Wieczór baletowy łączący Drewnianego księcia i Cudownego Mandaryna powstał dzięki współpracy KTT z węgierskim festiwalem Béli Bartóka w Miskolc, podczas którego polscy twórcy zaprezentowali oba balety (z towarzyszeniem węgierskiej orkiestry) i operę Zamek Sinobrodego w reżyserii Michała Znanieckiego. Znaniecki też jest autorem zmienionej w stosunku do oryginału dramaturgii Drewnianego księcia, do którego choreografię ułożyła i kostiumy zaprojektowała Elżbieta Pańtak. W ludowej baśni, będącej kanwą baletu, Książę zabiegał o względy nieczułej Księżniczki i dla niej pokonywał przeszkody, podczas gdy ona zakochiwała się w drewnianej kukle, wyczarowanej z kija przez Wróżkę – spirytus movens całej akcji. W kieleckiej wersji nie ma Księcia i Księżniczki (choć nazwy postaci w programie pozostały), jest za to całkiem współczesny celebryta, w którym zakochuje się całkiem współczesna dziewczyna, córka właścicielki kwiaciarni w galerii handlowej. Podobnie więc, jak w Dziadku do orzechów KTT akcja rozgrywa się w jakże dobrze nam znanej scenografii centrum handlowego – sterylnego i bezdusznego, gdzie usłużne kelnereczki podają kawę, sprzątaczki po zamknięciu zamiatają podłogę, a beztroska młodzież spędza czas na lansowaniu się. W tym pejzażu trochę zdziwił mnie kostium Dziewczyny (Arkadia Ślósarska): granatowa bluzka i spódnica, biały kołnierzyk i wstążka we włosach – istna pensjonarka, a nie nastolatka w XXI wieku. Dopiero po jakimś czasie wyjaśnia się, że ten strój, to mundur, w jaki wtłoczyła ją zaborcza i nadopiekuńcza matka, ale jego elementy mają później do odegrania swoją rolę (mimo to wstążka we włosach bardzo mi przeszkadzała – kto dziś nosi wstążki? – może pięciolatki). Dziewczyna (w tej roli) zaczyna wyczekiwać na kolejne wizyty celebryty w centrum handlowym, obserwuje przy tym z coraz większym rozczarowaniem, jak jej idol zmienia kobiety jak rękawiczki. Wreszcie i on zostaje odrzucony przez kolejną kobietę, i wówczas dopiero zbliża się do dziewczyny, która w przypływie rozpaczy, trochę na zasadzie zastępnika-fetyszu zaopiekowała się wyrzuconym przez kochankę celebryty prezentem od niego – drzewkiem bonsai. W zamyśle dramaturga to odpowiednik drewnianego księcia z oryginalnego libretta, ale nie do końca ma to uzasadnienie, bo dziewczyna nie „kocha” go „zamiast” celebryty, a jedynie ten wyraz jej uczuć zwraca na nią uwagę chłopaka. Ponadto tutaj to ona musi pokonać przeciwności, a właściwie jedna przeszkodę – stanowczy sprzeciw matki, by połączyć się z ukochanym.
Tomasz Słomka (celebryta) w Drewnianym księciu, fot. B. Kruk
Dziewczyna to postać działająca, celebryta (Tomasz Słomka) raczej stereotypowa, natomiast najciekawszą i wspaniała też pod względem tanecznym była Matka, która przejęła role Wróżki (Joanna Polowczyk). Zaborcza rodzicielka raz jest czuła, to znów brutalna, chce za wszelką cenę ustrzec woje dziecko przed złem otaczającego świata, chyba zresztą nazbyt wyimaginowanym – w jednej ze scen pokazuje dziewczynie obraz orgii jako przestrogę przez związaniem się z celebrytą. Młodzi uciekają i wędrują przez życie razem (poetycka scena spaceru pod prąd wśród powolnej rzeki ludzi), układa im się raz źle, raz dobrze, koniec wieńczy happy end, który w bajce sprawdził by się dobrze, w tej realistycznej historii trochę zawodzi. Trzeba jednak przyznać, że całość jest przeprowadzona konsekwentnie i wnosi nowe znaczenia do zapomnianego baletu. Zresztą spektakl ten należy raczej nazwać teatrem tańca, choć sporo było tu typowego modern jazzu, a nawet czysto ozdobne popisy w duetach celebryty z trzeba dziewczynami. Ważniejsza jednak była gra aktorska i oddawanie ciałem emocji, w czym pomagało oświetlenie i zaaranżowanie przestrzeni.
Joanna Polowczyk (Matka) i Arkadia Ślósarska (Córka) w Drewnianym księciu, fot. B. Kruk
W Cudownym Mandarynie (choreografia: Grzegorz Pańtak) nie trzeba niczego zmieniać ani uwspółcześniać. Zagadkowe libretto opowiadające o bandzie rzezimieszków, którzy za pomocą Dziewczyny wabią przechodniów, a potem ograbiają ich i zabijają, jest aż nazbyt współczesne, mocne, okrutne i obrazoburcze. W zamyśle i choreografa więcej jest w kieleckiej wersji seksu niż przemocy, za co jestem wdzięczna – w libretcie mowa jest bowiem o wielokrotnym dobijaniu Mandaryna, m.in. za pomocą wieszania go… Oprócz Dziewczyny na scenie są jeszcze trzy inne prostytutki, niby ruchome tło, trzech bandytów zabawia się z nimi lub nimi pomiata. Dziewczyna (wyrazista i niepokojąca Małgorzata Kowalska) nie jest za to bezwolna ofiarą: brutalnie mści się za swoje krzywdy na kolejnych klientach, kiedy jej „opiekunowie” już się do nich dobiorą. W tych momentach towarzyszą jej zresztą inne kobiety, prawdziwe personifikacje kobiecej krzywdy – bardzo na czasie, jeśli wspomnieć akcję „metoo”. Chłoszczą one mężczyzn męskimi marynarkami, bo ta częścią garderoby podduszał Dziewczynę stary Mężczyzna. Po nim i młodym Chłopaku pojawia się Mandaryn (znakomity Mateusz Wróblewski, choć u Grzegorza Pańtaka nie ma on w sobie nic z mieszkańca wschodu czy mistrza sztuk walki (jak to było np. w wersji Emila Wesołowskiego w Warszawie).
Mateusz Wróblewski (Mandaryn) w Cudownym Mandarynie, fot. B. Kruk
Zresztą wejście głównego bohatera baletu jest sporo przesunięte w stosunku do muzycznego akcentu w partyturze. Wszystko rozgrywa się jak w oryginalnym libretcie: Mandaryn podobnie jak jego poprzednicy pożąda Dziewczyny, lecz zanim osiągnie swój cel, zostaje zabity. Odżywa jednak i dąży do zaspokojenia żądzy wciąż i wciąż, mimo licznych prób uśmiercenia go przez bandytów. Umiera dopiero zaspokoiwszy się, pozostawiając zaskoczoną Dziewczynę – odartą ze swojej zbroi gniewy i brutalności, na powrót niewinna i być może zakochaną… Taniec modern z elementami innych technik tańca był tu odpowiednio wyrazisty, a elementy teatralizacji (głównie przemocy, ale i seksu) nie nazbyt naturalistyczne, a jednak mocne. Warto zobaczyć!
Mateusz Wróblewski i Małgorzata Kowalska w Cudownym Mandarynie, fot. B. Kruk