Opera Wrocławska po przygodach z odwoływanymi kolejno na początku sezonu spektaklami i ponownym zamknięciu instytucji kultury dla publiczności zareagowała na otaczającą nas rzeczywistość z rozmachem i stworzyła własną platformę streamingową, na której pokazała już kilka transmisji operowych. Teraz przyszedł czas na balet. Niezwykle się cieszę, że na „pierwszy ogień”, 23 stycznia poszła Giselle – spektakl klasyczny, w tradycyjnym kształcie przygotowany na wrocławskiej scenie przez Zofię Rudnicką i, nieżyjącą już, Ewę Głowacką. Szerzej o premierze pisałam TU. Opera Wrocławska to jedyna polska scena mogąca się pochwalić obecnością Giselle w klasycznym kształcie w swoim repertuarze (Giselle gdańska, jakkolwiek niezwykle udana, jest osadzona we współczesnych realiach, a cały pierwszy akt ułożył na nowo Emil Wesołowski). To zatem prawdziwa perełka, godna internetowej prezentacji, bo wiadomo, że, choć streaming nie zastąpi odbioru na żywo, to jednak ma nieporównanie większy zasięg. Świetnie się zatem stało, że tysiące Internautów mogło tej wyruszający balet romantyczny obejrzeć. Brawa dla OW za odwagę (mam nadzieję, że po streamingu wszyscy biorący w nim udział nadal będą zdrowi i gotowi do dalszej pracy), bo realizacja bezpośredniej transmisji baletu nastręcza nieporównanie więcej problemów niż streaming koncertu czy nawet spektaklu operowego.
Wielkie brawa należą się też zespołowi baletu Opery Wrocławskiej, bo artyści, mimo że mogą pracować: ćwiczyć i próbować, to de facto od początku pandemii nie wychodzili na scenę. Musieli się teraz wykazać wielką determinacją i odpornością na stres, bo mieli prawo i odzwyczaić się od występowania, i zwyczajnie stracić nieco kondycję. Spektakl obejrzałam jednak z dużą przyjemnością, a niedociągnięcia chętnie złożę na karb wyżej wymienionych czynników. Wszyscy wykonujący partie solowe czy aktorskie spisali się dobrze lub bardzo dobrze, a i zespół nie odstawał od ogólnego poziomu. Pewne niedostatki widać było jedynie mocniej w drugim, tzw. białym akcie – jak wszystkie tego rodzaju sceny w baletach klasycznych – ogromnie trudnym, bo wymagającym dopracowania precyzji i synchronizacji żeńskiego corps de ballet. Tu działo się różnie, a kamera czy raczej kamery i ujęcia wybierane przez realizatorów raz pomagały, to znów obnażały jeszcze bardziej niedociągnięcia (i to dosłownie) – ale o tym za chwilę. O ile jeszcze ogólnie tańce zbiorowe willid nie wypadły bardzo nierówno, o tyle w stylu wykonania panował lekki nieład, żeby nie powiedzieć niechlujstwo. Pozy były rozchwiane, układy rąk zbyt wydłużone (arrondi w III pozycji gdzieś w chmurach, a nie nad głową, również w wariacjach dwóch Willid), poziomy nie zawsze zachowane. Podkreślić jednak należy, że wszelkie takie synchroniczne tańce, gdzie bardzo rzuca się to w oczy i decyduje o całkowitym wrażeniu widza, są bardzo trudne do wyćwiczenia i wymagają długich tygodni prób.
Gabriela Dąbek (Batylda) i Hannah Cho (Giselle) – zrzut ekranowy
Pozostając przy temacie stylu, to z pewnym zdziwieniem zauważyłam kilka niby małych, ale znaczących zmian w choreografii. Wprawdzie ta strona baletów klasycznych często pozostaje – jak to bywa określane – „tradycyjna”, czyli przekazywana z pokolenia tancerzy i baletmistrzów na pokolenie, ale poszczególne redakcje różną się szczegółami i o tych szczegółach mowa – m.in. wspomnianym układem rąk w poszczególnych momentach. W transmitowanej Giselle odmienny od premierowego był finał I aktu i szczegóły w finale II aktu – nie do końca wiem, czemu miało to służyć i kto je wprowadził… Nie są one „lepsze” czy „gorsze”, tylko inne –zmieniające co do zasady i choreografię, i jednocześnie jej wydźwięk. (za to dodano pończochy męskiemu corps w I akcie, co sama postulowałam )
Nowy dyrektor baletu Opery Wrocławskiej Marek Prętki zaproponował zupełnie nową obsadę spektaklu, co z jednej strony może być aktem odwagi, z drugiej – w obecnych warunkach – sporym zaskoczeniem. Dlaczego nie chciał iść „na pewniaka” ze sprawdzoną obsadą? (I premierowa Giselle wprawdzie odeszła z zespołu, ale II-ga jest) – trudno powiedzieć. Wybrał inną i z mojego punktu widzenia jako recenzenta i, przede wszystkim widza, – miłośnika baletu to zawsze działanie ciekawe, dzięki któremu mogę obejrzeć innych artystów, albo artystów mi znanych w nowych rolach. Największym zaskoczeniem było sprowadzenie do roli księcia Alberta artysty gościnnego, pierwszego solisty z Pragi, który w dodatku nigdy dotąd nie tańczył całej tej partii na scenie. Adam Zvonař, bo o nim mowa, zaprezentował się jednak znakomicie, zarówno pod względem technicznym (uważnie partnerował Giselle, ale też popisał się wysokim skokiem i obłędnym entrechats w swojej solówce w II akcie), jak i wyrazowym. Hannah Cho także wypadła świetnie w roli tytułowej – była zwiewna, w pierwszym akcie dziewczęca, a drugim prawdziwa zjawa z zaświatów. Tancerka wykazała się bardzo dobrym przygotowaniem i kondycją, bez problemów radząc sobie z wymaganiami partii Giselle w wariacji w I akcie i w pas de deux w II, a także z bardziej aktorską niż taneczną sceną obłędu – w żadnym momencie nie przerysowaną. Solistka ma świetne poczucie równowagi, co było widać w „białym” adagio i we wszystkich arabeskach – pozie kluczowej, emblematycznej dla partii Giselle.
Adam Zvonař (Albert) i Hannah Cho (Giselle) – zrzut ekranowy
Pomniejsze role też można ocenić pozytywnie. Hilariona odtańczył Daniel Agudo Gallardo, choć przydało by się nieco więcej zapalczywości w grze aktorskiej. Nie wiem też czemu ostatnimi czasy (nie tylko na polskich scenach) Hilarionowie niespecjalnie przykładają się do skoków, które mają wykonać w swoim przedśmiertnym tańcu, do którego zmuszają ich willidy. Owszem, artysta ma odegrać rolę wycieńczonego, ale nadal powinien się trzymać techniki i najwyższej możliwej jakości pas. Jakoś tancerze wykonujący partię księcia Alberta w analogicznych okolicznościach rozumieją to lepiej – że dramatyzm dramatyzmem, a popis taneczny popisem i na rozkaz Mirty tańczą na najwyższych obrotach!
W królową willid Mirtę wcieliła się Magdalena Kurilec-Malinowska. To partia niezwykle wymagająca technicznie, łącząca subtelność tańca kobiecego na pointach (pierwsze wejście) z brawurą i pas tańca męskiego w wariacjach. Do tego trzeba być posągową władczynią duchów. Co do tej ostatniej cechy to wykonawczyni została doskonale dobrana, kamera ukazywała to, co chcielibyśmy zobaczyć – lodowate albo pełne dumy spojrzenie, nieustępliwość, a nawet okrucieństwo. Co do technicznej strony, to tancerka poradziła sobie przyzwoicie, nie olśniewając jednak. Para Miho Okamura i Kei Otsuka w tzw. wielskim pas de deux w I akcie wypadła świetnie technicznie i ładnie wyrazowo, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tańczą niezwykle utalentowane dzieci – a to ze względu na posturę tancerzy.
Magdalena Kurilec-Malinowska (Mirta, na pierwszym planie) i Hannah Cho (Giselle) – zrzut ekranowy
Realizacja transmisji to osobna kwestia. Podkreślić muszę, że jak już wielokrotnie podkreślałam (na przykład w tym tekście w Ruchu Muzycznym), filmowanie baletu klasycznego to niezwykle trudna i misterna kwestia. Trzeba po prostu bardzo dobrze znać się na tej sztuce i ją rozumieć. Rozumieć, kiedy istotny dla widowiska jest detal, a kiedy najważniejsza w choreografii jest symetria i masa tancerzy na scenie. Kiedy clou jest solistka i to, co robią jej stopy, a kiedy pełne wyrazu spojrzenie czy ruch dłonią. Balet klasyczny ma swoje zasady – generalnie jest komponowany do oglądania frontalnego i rządzi nim symetria. Dlatego też nawet jeśli tancerz porusza się w danym momencie po przekątnej, to jego ciało i to, co wykonuje, jest „do oglądania” od frontu. To chyba najbardziej przeszkadzało mi w transmisji z Wrocławia, że realizator nadużywał ujęć z kamer umieszczonych po skosie oraz ujęć ukazujących tancerzy od pasa w górę. To ostatnie zupełnie nie ma sensu, bo, choć brzmi to trywialnie, w tańcu najważniejsze są nogi, a jeśli już chcemy pokazać wyraz twarzy to wtedy lepsze będzie krótkie zbliżenie. Oczywiście – chcę być dobrze zrozumiana: streaming z Wrocławia był ewenementem na naszym podwórku, do tej pory takimi osiągnięciami od strony technicznej może się pochwalić tylko Opera Narodowa. Zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie dodanie kamery ukazującej choreografię z góry, ale w wybieraniu takich ujęć trzeba być szczególnie ostrożnym: mają podkreślać jakość wykonania i jego symetrię, a nie obnażać braki. Bo czegoś takiego się tancerkom nie robi:
tzw. „czołgi” czyli przejście willid w pozie arabesque widziane z góry – zrzut ekranowy
Opera Wrocławska to dla mnie miejsce obowiązkowe do odwiedzenia – niestety w związku z pandemią trochę się to wszystko posypało. Ale mieszkam we Wrocławiu od trzech lat – w końcu się wybiorę 🙂 .
Uwielbiam operę we Wrocławiu. jest to miejsce, które naprawdę warto odwiedzić. Piękne i urzekające. Jest to dobry pomysł na prezent dla kogoś, kto lubi takiego rodzaju spędzenie wolnego czasu.