Gdy na początku sezonu Teatr Bolszoj ogłosił, że w ramach transmisji kinowych pokaże nową wersję choreograficzną Giselle autorstwa Aleksieja Ratmańskiego, trochę się obawiałam. Rosyjski choreograf (dawniej dyrektor baletu moskiewskiej sceny w latach 2004-2008 i choreograf-rezydent American Ballet Theatre) jest znany z jednej strony jako zapalony rekonstruktor dawnych baletów romantycznych i klasycznych, a z drugiej – realizuje też własne wersje popularnych baletów, które jednak nie do końca mnie przekonują. Bliżej premiery tej realizacji, która miała miejsce w Bolszoj 21 listopada ubiegłego roku okazało się, że Ratmański tworzy po swojemu oczyszczoną i miejscami przeredagowaną, ale jak najbardziej klasyczną choreografię wg znanych z innych światowych scen i sceny moskiewskiej wzorców, czyli połączenia spuścizny choreograficznej (jak można domniemywać, bo jak wiadomo żadne zapisy pierwotnej choreografii nie istnieją) Jeana Coralliego, Julesa Perrota, Mariusa Petipy (który w Rosji wystawił swoje wersje Giselle aż 4 razy), a także bliższych naszym czasom Aleksandra Gorskiego i Jurija Grigorowicza. Wersja baletu autorstwa tego ostatniego jest zresztą wciąż w repertuarze Teatru Bolszoj i mimo upływu lat ma się doskonale. Kilka lat temu była zresztą z wielkim sukcesem transmitowana do kin oraz wielokrotnie powtarzana w retransmisjach, w gwiazdorskiej obsadzie ze Swietłaną Zacharową i Siergiejem Połuninem w głównych partiach. Po obejrzeniu wersji Ratmańskiego przyszło mi na myśl popularne stwierdzenie: „lepsze jest wrogiem dobrego” i choć każdy ma prawo do własnych interpretacji nieśmiertelnych tytułów i własnych poszukiwań twórczych, to nie do końca jestem przekonana, jaki cel chciał osiągnąć choreograf i co jego zmiany wniosły lub dodały tej Giselle?
Oglądając niedzielną transmisję w kinie, nie potrafiłam dojść do konkluzji: czy Ratmański chciał ów pomnikowy balet oczyścić, ożywić czy też jednak zrekonstruować? Z jednej strony np. pozbył się różnych (jak twierdzi) naleciałości pantomimicznych, zrezygnował z wątków i tropów dramaturgicznych, jak choroba serca Giselle, która powoduje, że dziewczyna szybko się męczy i to z tego powodu matka zabrania jej tańczyć. Z drugiej strony jednak, i było to widać: bardzo aktywizował tancerzy pod względem aktorskim i niezależnie od tradycyjnej „baletowej pantomimy” dodał im wiele autentyczności, co dobrze wyglądało również w kamerach bezlitośnie czasami operujących zbliżeniami. Z trzeciej wreszcie strony dodał kilka naiwniutkich, choć uroczych scen jak pantomimiczna opowieść matki Giselle Berty o willidach (której nie ma w wersji Grigorowicza, istnieje natomiast na przykład w londyńskiej wersji Petera Wrighta), czy spotkanie leśniczych na cmentarzyku na początku drugiego aktu (absolutnie zbędne moim zdaniem). Te i inne zmiany dodały Giselle waloru starej litografii, wspomnienia z epoki romantyzmu, kiedy to takie rodzajowe scenki przeplatały popisy taneczne, zwłaszcza, że i scenografia bardziej niż w wielu światowych inscenizacjach jest u Ratmańskiego „uroczo anachroniczna”, a kostiumy wydają się wprost pochodzić z grafik przedstawiających pierwszą wykonawczynię roli Giselle – Carlottę Grisi w stroju wiejskim z I aktu. Choreograf wprowadził też sporo XIX-wiecznego decorum, jak np. żywe konie, na których wjeżdżają na scenę Batylda, narzeczona Alberta i jej ojciec oraz liczne loty i czarodziejskie pojawienia się willid z wykorzystaniem teatralnej maszynerii.
Artiom Bieliakow i Olga Smirnowa (fot. Damir Jusupow / Teatr Bolszoj)
Ostatecznie po obejrzeniu całości miałam wrażenie dodania głównie elementu bałaganu, niż oczyszczenia baletu ze zbędnych naleciałości. Owszem, bardziej w duchu ówczesnego baletu romantycznego Ratmański usunął najwyższe i trudniejsze skoki: częściowo z partii Alberta i całkowicie z partii Mirty, królowej willid (słynne mordeczce entrelacé). Usunął też z wariacji Giselle w II akcie niemal ikoniczne skoki pas de poisson (skok ryby), w których tancerka skacząc jednocześnie z dwóch nóg zawisała na mgnienie oka nad sceną w charakterystycznym wygięciu. Pozostając przy samym tylko akcie II, Ratmański dodał w nim formację krzyża utworzonego przez wszystkie willidy tuż po zakończeniu wariacji Giselle. Bohaterka zostaje niejako wchłonięta przez dwa rzędy tancerek, stając się centrum krzyża. Bardzo to ładne, ale trochę nielogiczne, bowiem w wywiadzie zaprezentowanym w przerwie transmisji choreograf z zapałem opowiadał m.in., jak ważne było dla niego podkreślenie momentu, gdy Giselle każe się Albertowi schronić na jej grobie przy krzyżu, gdyż ten znak odstrasza willidy… Dodał też obroty w momencie zwanym przez tancerki „czołgami”, czyli dwukrotnym przejściu przez całą szerokość sceny willid w pozie arabesque na całej stopie. Moim zdaniem odebrało to temu momentowi sporo magii, gdyż polega on właśnie na podkreśleniu linii poziomych, jakie tworzą rozciągnięte ciała tancerek z jedną nogą wyprostowaną i wyciągniętą do tyłu przez niemal cały czas trwania tej ewolucji. Mogłabym długo wyliczać zmiany – jedne korzystne, inne zdecydowanie mniej w choreografii, ale wystarczy, że podsumuję – generalnie odniosłam wrażenie, że czegoś jest tu za dużo (tak jak członków corps de ballet w tańcach wiejskich w I akcie, na bardzo spłyconej przez dekoracje scenie), a w białym akcie zabrakło mi ostrości i „lodowatości” innych znanych mi inscenizacji. Te tańce willid, również przez upozowanie rąk i tułowia, czyli port de bras bardziej kojarzyły mi się z sylfidami, leśnymi duszkami z pierwszego baletu romantycznego – Sylfidy, niż z groźnymi duchami narzeczonych zmarłych przed ślubem. A wszak willidy to bezwzględne zjawy, które zabłąkanego przechodnia potrafią „zatańczyć” na śmierć, o czym przekonał się Hans (czyli zakochany w Giselle leśniczy, występujący w innych wstawieniach pod imieniem Hilariona).
Artiom Bieliakow i Olga Smirnowa (fot. Damir Jusupow / Teatr Bolszoj)
Zdecydowanym plusem transmisji było wyśmienite wykonanie, zwłaszcza pod względem technicznym. Nie przepadam za Olgą Smirnową, trochę ze względu na jej proporcje, a jeszcze bardziej ze względu na jej wyraz twarzy podczas tańca, a transmisje kinowe są pod tym względem bardzo obnażające, ale nie sposób nie oddać jej sprawiedliwości jako wybitnej techniczce. Potwierdziła to już zresztą wcześniej w transmitowanej Bajaderze czy Rajmondzie. Ponadto w I akcie niezwykle wczuła się w rolę i była bardzo wesołą, żywiołową i raczej dość energiczną wiejską dziewczyną, radośnie reagującą na przydarzającą jej się miłość przystojnego Alberta. W ogóle – jak sądzę takie było założenie Aleksieja Ratmańskiego – wszystko w I akcie było bardzo szybkie i żywiołowe, a w momentach dramatycznych – intensywne. Także scena szaleństwa i śmierci Giselle – tu nie było miejsca na spowolnione, niemal niezauważalne ruchy, które, jak w pogrążona w malignie, śmiertelnie smutna i opadła z sił prezentowała Zacharowa. Giselle Smirnowej była prawdziwie owładnięta szaleństwem, oczy miała błędne, a na jej twarz co jakiś czas powracał obłąkańczy uśmiech – doprawdy przerażający.
Niezwykle pozytywnym zaskoczeniem był występ Artioma Bieliakowa w roli Alberta. Sarkałam trochę, że to już kolejna transmisja, w której Teatr Bolszoj serwuje nam tych samych solistów, którzy w dodatku do moich osobistych ulubieńców nie należą (choć pamiętam mój zachwyt dla tego tancerza w partii Błękitnego Ptaka w Śpiącej królewnie lata temu). W Rajmondzie prezentowanej w tym sezonie doceniłam siłę i zręczność Bieliakowa, gdy partnerował Smirnowej (wysoka tancerka musi mieć silnego i postawnego partnera), a parę razy w wysokich podnoszeniach ratował sytuację, w których każdemu innemu solistka wysunęła by się z rąk lub zsunęła z ramienia. Bieliaków muskuły natężał i nie puścił. W Giselle nie było ani sytuacji awaryjnych, ani wysokich podnoszeń, za to choreograf dodał Albertowi tyle drobnych skoków i entrechats (szybkich krzyżowań nóg w powietrzu podczas skoku), że trzeba było niepospolitej siły, kondycji, szybkości i zręczności. Bieliakow wprost szokował precyzją wykonania tych wszystkich elementów, jego stopy odskakiwały jedna od drugiej jak na niewidzialnych drutach – ostro i pewnie. A poza tym: jak on grał! Jakim czule i gwałtownie zakochanym Albertem był! Jakim rozmiłowanym, żywym okiem wodził za ukochaną, nawet, gdy w kącie sceny siedział na ławeczce i jak przeżywał jej śmierć, a później ponowne odejście do grobu! Przy tym, i nie tylko ja zwróciłam na to uwagę, w II akcie, a już zwłaszcza w finale, solista został upozowany (i uczesany) „na Niżyńskiego” ze słynnej i popularnej serii fotografii i mimo wszelkich różnić w proporcjach sylwetki itd. – podobieństwo było uderzające.
Artiom Bieliakow (fot. Damir Jusupow / Teatr Bolszoj)
Nie zachwycił tym razem moskiewski corps de ballet, ale być może wrażenie to wynikało po prostu z samej choreografii (ścisk na scenie w I akcie) i dość „luźno” poprowadzone ręce w II akcie. Jak zwykle za to zachwyciła Daria Chochowa w pas de deux wiejskim, partnerował jej niezwykle skoczny, ale zupełnie nie posiadający scenicznej charyzmy Aleksiej Putincew. Nie pomagał mu i okropny kostium, w którym najlepszy tancerz wyglądałby jak beżowa kluska w przyciasnej zielonkawej marynareczce. Andżelina Właszyniec odtańczyła i zagrała swoją Mirtę raczej z wściekłością niż lodowatym chłodem, a gdyby jej wzrok mógł zabijać, wszyscy widzowie transmisji podążyliby za willidami na leśny cmentarzyk. Niewątpliwie była to bardzo wyrazista kreacja, może nawet zbyt wyrazista… Cudownym pomysłem, za który mogę Aleksiejowi Ratmańskiemu darować wiele z wypowiedzianych wyżej zarzutów, było obsadzenie w roli Bert, matki Giselle, Ludmiły Siemieniaki – tancerki-legendy, obecnie jednej z baletmistrzyń Bolszoj, a dawniej wybitnej wykonawczyni roli Giselle. Od razu widać kto tu na scenie jest tylko tancerką, a kto jest artystką! Ściągnięte usta, karcący, ale i życzliwy wzrok, precyzyjne gesty – to wszystko zbudowało rolę Berty tak, jak żadna młoda tancerka ucharakteryzowana na „staruszkę” nigdy tego nie zrobi! I może po to było warto obejrzeć nową Giselle, by jednak – przynajmniej ja tak zrobię – wrócić do bardziej klasycznej stylistycznie, subtelniejszej aktorsko, a mniej wyrafinowanej choreograficznie, ale mnie bardziej poruszającej i bardziej odpowiadającej estetycznie Giselle Grigorowicza.
Ja również nie przepadam za Olgą i jej mimiką. Cieszę się że nie jestem jedyna. Jeśli w kolejnej transmisji znowu ona będzie tańczyć to będę bardzo niezadowolona. Nie rozumiem dlaczego nie pokazują innych tancerek