Do spektakli Borisa Ejfmana, jego zespołu i jego samego mam stosunek bardzo emocjonalny i absolutnie nieobiektywny. Niezależnie od tytułu spektaklu, który przywozi, jego tematu, jakości etc. oglądanie Sankt Petersburskiego Teatru Baletu sprawia mi zawsze niezwykłą przyjemność – choć oczywiście raz nieco większą, raz mniejszą. Z rozrzewnieniem wspominam emocje graniczące z ekstazą, jakie wywoływała we mnie wielka czwórka (moim zdaniem) spektakli Ejfmana: Czajkowski, Bracia Karamazow, Czerwona Giselle i Rosyjski Hamlet. Niestety, są to wspomnienia bezpowrotne, mimo że zespół gra je nadal – soliści Ejfmana, którzy kreowali w nich główne role i nadali im własne rysy już odeszli z trupy, która zmienia się i odmładza szybciej niż jakikolwiek inny zespół. Cóż, technika, język tańca Ejfmana jest wyczerpujący i niszczący…. Po rocznej przerwie (bo w ubiegłym sezonie Teatr Baletu nie gościł na warszawskiej scenie) z wielką tęsknotą i niecierpliwością czekałam na nowy spektakl Ejfmana – Rodina. Czy przedstawienie mnie rozczarowało? – nie. Ale czy pozostawiło niedosyt? – tak.
Na tle dotychczasowych dokonań Borisa Ejfmana Rodin lokuje się gdzieś w połowie mojego osobistego rankingu – jest zarówno wskaźnikiem rozwoju choreografa, jak i jego zapętlenia się w swoim stylu. Paradoks? Tylko pozornie. Pierwszy akt spektaklu bardzo mi się podobał. Idea rzeźbienia posągów Rodina z ciał tancerzy była pięknie wcielona w życie i ukazana na scenie. To bardzo plastyczny i piękny pomysł, przekonująco zrealizowany. Magiczne było obserwować, jak Rodin i Camille „ugniatają” i „wyciskają” z masy zwiniętych na postumencie ciał statuę pięknych młodzieńców w dumnych pozach. To taki rodzaj umowności i stylizacji, jaki w teatrze lubię i kupuję. Cała pierwsza część przedstawienia była rozkosznie minimalistyczna z kilkoma zaledwie charakterystycznymi dla Ejfmana, bardziej rozbuchanymi elementami choreograficznymi (taniec z poduszkami w domu obłąkanych). Sam taniec był bardziej niż zwykle skupiony, wiele ewolucji odbywało się w parterze lub bliżej ziemi bez zbytnich, choć tak efektownych akrobacji. Niezmiernie interesująco grała (jak zwykle) scenografia, bardziej niż dotychczas mobilna i zmienna (autorstwa Zinovija Margolina) oraz światła dopracowane w najmniejszych szczegółach przez Gleba Filshtinskiego i samego Ejfmana. To one umożliwiają migawkowy, filmowy montaż tanecznych scen.
Ten montaż nie do końca sprawdził się w Rodinie. Podobnie jak w Czerwonej Giselle i Don Kichocie jednym z głównych, jeśli nie głównym, tematem spektaklu było osuwanie się Camille Claudel w otchłań szaleństwa. Mimo, że w treści baletu czytamy, że to rzeźbiarz Rodin wspomina różne momenty swego życia, to wydawało mi się, że większość baletu opowiedziana jest z perspektywy Camille. Ta niespójność pogłębiała widoczna (przynajmniej dla mnie) większa siła oddziaływania scenicznej osobowości Lubov Andreyevej (Camille) nad partnerem (Oleg Gabyshev). Przez to i poprzez powracające, ale nieregularnie sceny w domu wariatów, nić opowieści, tak zwykle ważna dla Ejfmana, trochę się rwie. W Don Kichocie udało mu się idealnie pokazać granicę między szaleństwem a rzeczywistością, tymczasem w Rodinie nie wiadomo kiedy przyglądamy się wspomnieniom Rodina, a kiedy Claudel, kto tak na prawdę jest podmiotem opowieści. Można tylko zakładać, że w ten sposób zrealizowało się założenie, że artysta i jego uczennica byli jednym „artystą”, byli na tyle przenikającym się duetem, że trudno rozdzielać ich przeżycia, wspomnienia i wizje.
Drugi akt przedstawienia był o wiele bardziej tradycyjny, z wielkimi scenami zbiorowymi, które zespół Ejfmana realizuje w sposób nieprawdopodobnie energetyczny i oszałamiający. I co z tego, że są czasem bardziej atrakcyjne wizualnie niż treściowo – uwielbiam je! Z Rodina chcenie pozbyłabym się jednej: sceny winobrania – wspomnienia pierwszego spotkania Rodina z przyszła żoną. Natomiast scenka z paryskiej kawiarni z walcem, kankanem i tangiem jest z jednej strony radością dla widzów, a drugiej pokazem mistrzowskiego wykorzystania stereotypu do stworzenia nastroju i „obrazka z epoki” –no i jak ten zespół tańczy kankana! Jakie rewelacyjne ma kostiumy!
Najsłabiej wypadła na scenie relacja żony Rose (Nina Zmievets) i Rodina – bardzo jednowymiarowo i płasko. Z drugiej strony może taka właśnie była rzeczywistość, z której trudno było coś więcej wykrzesać w balecie. W pracowni namiętna, targana artystycznymi niepokojami kochanka, a w domu wierna, ale rozpaczliwie wciąż taka sama, zwyczajna żona? Niemniej od baletów Ejfmana oczekujemy i głębi psychologicznej, a tej tu nieco zabrakło, i atrakcyjności scenicznej. Pod tym względem publiczność zapewne nie była zawieziona, i ja też nie. Trywialne stwierdzenie, że chodzimy do teatru, aby zobaczyć coś po apollińsku pięknego wciąż jest aktualne. Jak na pisałam na początku, mam do Mistrza Borisa wyjątkową słabość i nadal oczarowują mnie jego sztuczki, jego rozbuchanie, jego fantazja choreograficzna, jego zastygające w bezruchu dynamiczne żywe obrazy. W Rodinie zabrakło mi płynności w toku spektaklu i siły wyrazu u głównego bohatera, ale być może było to odczucie subiektywne. Gwiazdą wieczoru była niewątpliwie, tak postaciowo, jak i pod względem wykonania Camille Claudel – Lubov Andreyeva. Wraz z Niną Zmievets absolutnie zdominowały biednego rzeźbiarza i to on wydawał się gliną w ich dłoniach….
Żałuję, że Ejfman w tym roku nie zaglądnął do Krakowa 🙁