Stanowczo ostatnio nie był to dla mnie dobry czas ani do oglądania baletu, ani do pisania bloga. Remont, przeziębienie, koszmar. Odbiór sztuki absolutnie nie powinien być uzależniony od takich czynników, ale jest! Widz (w tym krytyk) też człowiek i czasem codzienność bierze nad nim górę. Mimo to udało mi się według planu dotrzeć zarówno na Ballet Preljocaj, jak i na występ baletu Opera Nova ze Zniewolonym umysłem. I nie można by chyba wybrać dwóch bardziej różniących się spektakli na skonfrontowanie dwóch podejść do współczesnego baletu, a zarazem także i współczesnego odbiorcy. Ballet Preljocaj to zespół sławny, wyznaczający (już jakiś czas temu) trendy w tańcu współczesnym. Jedna z ważniejszych w jego dorobku choreografii – Helikopter z 2001 roku zawitała teraz do Polski. Przyznaję, że jakoś twórczość Angelina Preljocaja – do tej pory znana z nielicznych i wyrywkowych nagrań jakoś mnie nie pociągała. Myślałam jednak, że nie ma co kręcić nosem na złej jakości filmiki, trzeba zobaczyć na żywo. Otóż na żywo – to samo. Jak ma porywać, skoro nie porywa (że sparafrazuję klasyka polskiej literatury i lektury)?
Owszem, podczas występu Ballet Preljocaj miało co zachwycać – zespół. Co za wyćwiczenie, precyzja, co za ciała (czasem)! Każdy tancerz i tancerka inny, a jednak, gdy przychodziło do tańca w grupie, klasycznie synchronicznego lub w kanonie byli po prostu jednością – doskonali. Jednocześnie, gdy rozpadali się na jednostki, każdy stawał się wyrazistą osobowością z trochę odmienną postawą, charakterystyką ruchu, podyktowaną i przez fizyczność, i chyba przez to, co w środku. W przerwie spektaklu znajomi wskazywali sobie poszczególnych tancerzy – każdemu podobał się ktoś inny, ktoś, do kogoś szczególnie docierał, zwracał czyjąś uwagę. No, ale jest jeszcze sama choreografia, w tym wypadku dwa balety: Helikopter i Eldorado. Oba do muzyki Karlheinza Stockhausena, tak jednak odmiennej, jak utwory tego kompozytora potrafią się różnić. W Helikopterze kwartet na instrumenty smyczkowe i helikoptery doskwierał mi bardzo, podobnie jak dużej części widowni, która wyszła z tej części wieczoru „przymulona” i ogłuszona. Nie wiem, czy winne było tylko nagłośnienie (fakt, ja siedziałam bardzo blisko sceny i blisko jednego z głośników – ale takie miejsca w teatrze też są!), czy i samo „dzieło”. Cóż, moja wypowiedź, jako „starej konserwatystki” po tym fragmencie była i pozostaje radykalna – dla mnie ta muzyka mogłaby nie istnieć. Żeby było jasne – coś w tym wszystkim było: jedność dzieła muzycznego i ruchu tancerzy, być może również wirujących na ich ciałach świateł, których z poziomu parteru nie było widać. Był jakiś hipnotyzujący zamysł i spójność, był ciekawy i miejscami akrobatyczny ruch, było mistrzostwo wykonania. Ale 35 minut tego samego – ogłuszającej muzyki i przyćmionych, jak o zmroku, świateł było dla mojego przeziębionego organizmu aż nadto. W połowie już nic nie widziałam, a i niewiele słyszałam, więc choćbym i bardzo chciała – nie byłam w stanie w pełni docenić Helikoptera. Ale chyba i przy pełnej sprawności organizmu nic by z tego nie było… Widziałam tam tańczące „grupy Laokoona” – wyraziste, splatane, ale pozbawione wyrazu tej słynnej rzeźby – puste, pozbawione emocji.
Zarówno pod względem muzycznym, jak i estetycznym dużo bardziej podobało mi się oniryczno-rzeźbiarskie Eldorado z cielistymi postaciami wyłaniającymi się z białych ścian obwiedzionych złotawymi koronami. Tu udało mi się „dośpiewać sobie” jakiś wątek „dramaturgiczno-emocjonalny” i to pomogło mi dotrwać do końca tej choreografii względnie bez znużenia. Tu tancerze przypominali ożywione reliefy – ich ewolucje w duetach były bardzo piękne i cudownie wykonane, a zakończenie – powrót tańczących płaskorzeźb na swe miejsca pod białymi ścianami – choć przewidywalne, to bardzo wdzięczne. Jasność i łagodność, jaka zawarta była w tej choreografii świetnie łagodziła wrażenia po Helikopterze, ale także umiarkowanie angażowała emocjonalnie widza. „Kosmiczna” elektroniczna muzyka dobrze pasowała do tego odrealnionego, czystego świata pokazanego na scenie, ale także nie zachwyciła mnie specjalnie. Generalnie więc warto było zobaczyć tancerzy Preljocaja na żywo, choć być może wolałabym w innej, bardziej angażującej, uczuciowej choreografii, bo i takie ten choreograf ma na swoim koncie.
O ileż bardziej pobudzona emocjonalnie i intelektualnie wychodziłam z kolejnego wieczoru w ramach Dni Sztuki Tańca w TW-ON. Był to Zniewolony umysł w choreografii Roberta Bondary i wykonaniu zespołu baletowego Opera Nova z Bydgoszczy. Jako produkt polskiego systemu edukacji nie najlepiej wspominam lekturę dzieła Miłosza, na motywach którego powstał ten balet, natomiast teraz będę miała z tym tytułem wyłącznie miłe skojarzenia. Opowieść snuta przez Bondarę, mimo że tak symboliczna, była prawdziwie przejmująca tak obrazem zmagań jednostek z siłą totalitarną, jak i roli grupy, czy społeczeństwa, którego są elementami. Było w tym coś – na plus – „ejfmanowskiego” – w sposobie budowania narracji ze skontrastowanych ze sobą scen zbiorowych i kameralnych, na wrzuceniu jednostki w tłum i jej mu przeciwstawieniu. Niezwykle pomagała opowieści świetna, wielofunkcyjna i prosta scenografia, wykorzystanie sceny obrotowej – wyłącznie w miejscach niezbędnych, bez nadużycia, efekciarstwa czy fajerwerków. Do tego proste, utrzymane w różnych odcieniach szarości (proch, podporządkowanie, masa, smutek..) i bardzo plastyczne światła oraz projekcje. Co do samego języka choreograficznego Bondary, to oglądając jego kolejne prace można ocenić, jak zmienia się, rozwija, przekształca. Przed Zniewolonym umysłem (chronologicznie wcześniejszym) w Warszawie mogłam obejrzeć Personę (bliską Umysłowi, ale już bardziej odrealnioną i filozoficzną) i pracę warsztatową z ostatnich Kreacji – maksymalnie abstrakcyjną, eksperymentalną. Wiele elementów je łączy, ale i sporo różni. W Zniewolonym umyśle sporo jest tańca synchronicznego albo w specyficznym kanonie poprowadzonych ruchów grupy, co na swoje potrzeby nazywam „efektem golfisty” (w nawiązaniu do słynnego kiedyś zdjęcia poklatkowego golfisty biorącego zamach kijem). Ten element powraca kilkakrotnie, podobnie było w Personie. W Umyśle jest też kilka pięknych i dość klasycznych w swojej estetyce (nie w ruchu) duetów, znów trochę „ejfmanowskich”, choć o mniejszym natężeniu akrobatyczności (i dobrze, jak pisałam nie o fajerwerki przecież tu chodzi, a o wyrażenie treści). Niemniej choreografia Zniewolonego umysłu jest bardzo wymagająca i muszę podkreślić, że zespół z Bydgoszczy wykonuje ją rewelacyjnie. Soliści nie tylko prezentują świetny warsztat, ale też wyraziste osobowości, co jest tu niezbędne do stworzenia mocnych (a przecież symbolicznych) postaci-cieni. Zespół doskonale tańczył w scenach zbiorowych i świetnie grał zindywidualizowane losy ludzkie. Jednym słowem poruszający wieczór, w którym panowała harmonia i jedność środków wyrazu, mimo że muzyka zaczerpnięta z utworów Glassa i Kilara była składanką. A jednak prostymi w gruncie rzeczy, acz wysmakowanymi i subtelnymi środkami teatralno-tanecznymi stworzono na scenie na naszych oczach symboliczny świat, na tyle wciągający, że potrafiliśmy się na prawdę wczuć w losy jego mieszkańców-cieni. I odnaleźć w nich przesłanie dla nas…
Dużo w tym racji, miałem podobne wrażenia z obu przedstawień. I bardzo mnie cieszy, że teatr tańca naszego Bondary pozostawił na nas głębsze wrażenie aniżeli propozycje osławionego Preljocaja. Ale w obu brakowało mi jednak baletu. Wolę.