Choć nie wybierałam się do Moskwy specjalnie, żeby obejrzeć spektakl baletowy (celem był spektakl opery Don Carlos z udziałem naszego znakomitego basa Rafała Siwka, o czym piszę TUTAJ), to nie mogłam nie skorzystać z okazji, aby nie zetknąć się na żywo i na macierzystej scenie z tym wspaniałym zespołem i solistami. Szczęściem Bolszoj od jakiegoś czasu ma dwie sceny, na których gra i opery i balety (w zależności od potrzeb i gabarytów przedstawienia), więc choć na historycznej scenie szykowano się do wieczornej opery, na nowej scenie, otwartej w 2002 roku w południe można było obejrzeć składankę baletową z bardzo ciekawym repertuarem i w jak najbardziej pierwszorzędnej obsadzie. W dodatku ceny biletów na nową scenę są o wiele przystępniejsze niż na spektakle w budynku głównym i wynoszą w przeliczeniu od 45 do 270 zł, więc nie wahałam się ani chwili. Kupiłam przez Internet bilet na parterze, aby, skoro już jestem w Bolszoj, nic mi nie umknęło, i dzięki temu mogłam na żywo obejrzeć Klatkę Jerome Robbinsa, Etudes Haralda Landera i można powiedzieć – kultową Carmen-Suitę Alberta Alonso. Dwie pierwsze choreografie były transmitowane w cyklu „Bolshoi Ballet Live” do kin, trzecia – będzie transmitowana w maju tego roku, była więc i będzie okazja do porównań.
Warto poświęcić parę słów budynkowi Teatru Bolszoj mieszczącemu nową scenę. Znajduje się on z lewej strony historycznego budynku (stojąc twarzą do frontonu), nieco w głębi. Do głównego wejścia wchodzi się po schodach (po remoncie i rekonstrukcji, jakiemu był poddany Teatr Bolszoj w latach 2005 – 2011 budynki są połączone pod ziemią, a budynek administracyjny dodatkowo napowietrznym łącznikiem). Postarano się, aby nowa scena stylistycznie łączyła się z dawniejszym przepychem carskich teatrów carskich, jednak w przeciwieństwie do historycznej, gdzie króluje czerwień i złoto, na nowej przeważa zieleń w połączeniu z bielą i delikatniejszymi złotymi zdobieniami. W holach, foyer i bufetach królują lustra i przede wszystkim wspaniałe kryształowe żyrandole. Wrażenie spokoju i elegancji robi zresztą już hol wejściowy mieszczący szatnie łączący drewno i zielenie.
Osobnej opowieści warte są teatralne bufety – szalenie wygodne, mieszczące mnóstwo osób na miejscach siedzących i stojących, oferujące po umiarkowanych cenach (zwłaszcza gdy przeliczymy je na złotówki) wykwintne alkohole, ciepłe i zimne przekąski, wśród nich spore kanapki, desery, ciastka (w tym kolorowe makaroniki) i dobre kawy i herbaty (przy czym wrzątek do herbaty – jak to w Rosji – nalewamy sobie sami z dużego dystrybutora). Wielu widzów przychodzi nawet godzinę wcześniej do teatru, aby w tej miłej i smakowitej atmosferze pocelebrować spotkanie ze znajomymi. Sama widownia została otwarta na 20 minut przed spektaklem, wcześniej można było, przechadzając się po foyer, obejrzeć wystawę zdjęć poświęconą wybitnej solistce baletu Bolszoj, a obecnie baletmistrzyni, Marinie Kondratiewej.
Klatka (The Cage) Jerome Robbinsa do muzyki Igora Strawińskiego w czasach swego powstania (1951) mogła uchodzić za choreografię mocną, ostrą i nawet nieco skandalizującą. Dziś to raczej ciekawostka retro wraz z aranżacją przestrzeni scenicznej pod rozwieszonymi linami sugerującymi coś na kształt pajęczej sieci i kostiumami w stylistyce lat 50-tych – cielistymi trykotami z ciemnymi aplikacjami i natapirowanymi fryzurami bohaterek. Znajdujemy się w świecie nieokreślonych owadów, modliszek czy pająków, wśród których rządzi królowa, a samice w celu przetrwania gatunku maja w zwyczaju „gwałcić” samców, a następnie ich zabijać. Młoda „nowicjuszka” zostaje przez wspólnotę wprowadzona w ten rytuał, najpierw tylko zabija jednego samca, z drugim spółkuje i dopiero przywołana do porządku – zabija go także. Ponoć Robbins wykorzystał przy tworzeniu tego baletu przetworzone ruchy „syjamskie” ze swojej choreografii do musicalu Król i ja, a także nowe zdobycze tańca modern. Największym walorem Klatki jest jednak jej ostrość i zjednoczenie twardych kroków i póz z muzyką Stawińskiego. Pamiętam, że podczas transmisji w 2017 roku, zaraz po premierze, zespół sprawiał wrażenie jeszcze nie w pełni zgranego. Teraz robił wrażenie znakomite, a na żywo tancerki Bolszoj w obcisłych trykotach i z wielkimi fryzurami robiły wrażenie jeszcze bardziej smukłych, silnych i „modliszkowatych”. W solowych partiach Nowicjuszki i Królowej wystąpiły odpowiednio Antonina Czapkina (dla której był to debiut w tej roli) i Olga Marcznkowa – obie rzeczywiście świetne, a Czapkina potrafiła ponadto tchnąć w swą postać życie i tym samym „ożywić” te w gruncie rzeczy prostą historię. Warto zwrócić uwagę na tę tancerkę.
Klatka na scenie teatru Bolszoj, fot. Damir Jusupow
Etiudy (Etudes) Landera do muzyki Carla Czernego to abstrakcyjny, „szkolny” popis zespołu i solistów baletu niczym na jakieś pokazowej lekcji. Dla tancerzy, takie „szkolne” wykonywanie ćwiczeń przeobrażonych w sceniczny pokaz jest bardzo trudne. na scenie w spektaklu z akcją kroki wiążące, interpretacja i gra aktorska łączą poszczególne elementy tańca klasycznego i nawet najwybitniejsi technicy w trakcie „akcji” scenicznej trochę po swojemu zamazują niektóre pozy czy wyjściowe pozycje stóp albo pozycje przygotowawcze. W Etiudach trzeba wykonać wszystko tak, jakby się ilustrowało podręcznik do klasyki – każde wyciągnięcie stopy, każde ustawienie korpusu, każda linia dokładnie według prawideł sztuki – nie ma się za czym ukryć, kostiumy bowiem stanowią czarne i białe paczki dla tancerek i szare i białe trykoty z koszulami dla panów. W dodatku Etiudy rozwijają się, podobnie jak codzienna baletowa lekcja, od zadań stosunkowo prostych jak podstawowe ćwiczenia przy drążku, do niezwykle trudnych jak kręcone synchronicznie przez 4 tancerki fouetté czy serie skoków po przekątnej. Wszystko to ma w dodatku idealnie wyglądać, a punktowe światło „wyciąga” z mroku synchronicznie pracujące nóżki lub ramiona, to znów tworzy ścieżki dla serii kroczków lub skoków. tańczyć to o 12 w południe – niezwykłe wyzwanie! Oprócz wspaniałego corps de ballet, które najpierw wykonuje ćwiczenia przy drążkach w czarnych paczkach a potem na środku w białych i grupy panów w szarych kostiumach, w Etiudach występuje trójka solistów, która ma bardzo wdzięczne ale i wyjątkowo trudne zadanie, bo wszyscy oni w tym niespełna 40-minutowym balecie mają do wykonania więcej elementów popisowych, niż w niejednym dziele pełnospektaklowym.
Dwaj tancerze i tancerka (Jewgienia Obrazcowa, Wiaczesław Łopatin i debiutujący w tej choreografii Denis Zacharow) byli znakomici! Zacharowa nie znałam wcześniej zupełnie i zrobił na mnie wielkie wrażenie – wspaniałe warunki, w dodatki przystojny, ale przede wszystkim jaki skok! Z miejsca w górę jak z wyrzutni. Pojawiły się wprawdzie u niego niewielkie zachwiania w piruetach, ale całość wykonania mogę ocenić tylko bardzo dobrze. Z kolei dzięki transmisjom kinowym dosłownie przepadam za Wiaczesławem Łopatinem, nie tylko dlatego że i jako typ tancerza i czysto fizycznie jest niezwykle podobny do jednego z moich najulubieńszych polskich solistów Andrzeja Marka Stasiewicza. Podobieństwo wprost niewiarygodne! Łopatin w Etiudach może nie do końca pasował, bo jako niski i bardziej krępy tancerz odstawiał od wysokiego Zacharowa, ale wspaniale partnerował filigranowej Obrazcowej, zaś w solowych ewolucjach popisywał się swoim temperamentem i umiejętnością „spowalniania” ruchu w skoku. Nie jest to to samo co „ballon”, czyli „zawisanie” w powietrzu, w jego przypadku tancerz tak jakby wolniej poruszał się w skoku, jak na spowolnionym filmie – niezwykłe wrażenie. No i ta jego lekkość, te swobodne a zawsze precyzyjne port de bras!
Jewgienia Obrazcowa to tancerka cudowna. Filigranowa, prześliczna, typ słodkiej królewny Aurory – prawdziwa księżniczka sceny. W Etudes podobała mi się o wiele bardziej niż występująca w transmisji posągowa Olga Smirnowa. Myślałam nawet, ze w scenie „romantycznej”, gdy tancerka występuje solo i w pas de trois w dłuższej paczce romantycznej niewysoka Obrazcowa wypadnie gorzej – ale nic z tych rzeczy. Nawet jej bardziej zaokrąglone ułożenie rąk niż to jest w stylu romantycznym ogromnie tu pasowało i robiło jakieś takie „ciepłe” wrażenie. Technicznie perfekcyjna, swobodna, fruwająca w ramionach partnerów, zastygająca w pozach dosłownie jak ptak na gałązce… Wszelkie romantyczne porównania, jakie przywodzi nam pamięć sielankowych lektur, będą tu absolutnie na miejscu. Zresztą całe Etiudy zrobiły na mnie piorunujące wrażenie i właściwie na nich mogłabym zakończyć oglądanie spektaklu, tyle dały mi radości i energii.
Nie darowałabym sobie jednak Carmen stworzonej dla i z inspiracji mai Plisieckiej, która pozazdrościła tej roli śpiewaczkom operowym i postanowiła włączyć ją do swojego repertuaru. Znalazła, przebywającego akurat na gościnnych występach w Moskwie, kubańskiego choreografa Alberto Alonso, który zapalił się do tego pomysłu, a własnego męża namówiła koniec końców (po licznych próbach namówienia innych kompozytów do napisania muzyki oryginalnej) do zaaranżowania suity w melodii Bizeta z partytury operowej. Rodion Szczedrin stworzy mistrzowską suitę, do której dodał jeszcze fragmenty z Arlezjanki i tak postała Carmen-Suita, chętnie grywana także jako utwór koncertowy.
Carmen-Suita to spektakl absolutnie skończony, perfekcyjny, mocny, symboliczny, a przez rosyjskich i nie tylko, baletomanów uważany za kultowy. czerń i czerwień w dekoracjach, maski i ostre kolory w kostiumach i sama Carmen w kusym koronkowym kostiumie i białych rajstopach eksponujących nogi, którymi to nogami opowiada niemal całą historię. Ta rola to wyzwanie i legenda. Miałam przyjemność oglądać debiut w niej Margarity Szrajner, niezwykle utalentowanej solistki, którą widzowie transmisji mieli już okazję oglądać w Coppelii, Płomieniu Paryża i Dziadku do orzechów. Szrajner ma w sobie niesamowitą energię i siłę, więc do tej roli była dosłownie stworzona, zwłaszcza że u Alonso, choć zalotna, Cyganka nie jest jednak uosobieniem seksu, a raczej wyzywającą samodzielną kobietą. Drobne zachwiania w dwóch pozach można położyć na karb premierowej tremy, a widać było, że tancerka czuje wagę wyzwania, a publiczność w dużej mierze wyrobiona, przyszła zobaczyć właśnie ją. Wiele też było po spektaklu słychać komentarzy, kto kogo w tej roli widział i jakie były różnice w wykonaniu. Mnie Margarita Szrajner podobała się bardzo – prawdziwa kobieta-dynamit! Partnerowali jej Igor Cwirko i David Motta Soares, pochodzący z Kuby. Cwirko jak zwykle zachwycał siłą i wysokością skoku, ale nie jestem pewna czy do końca wiedział „o czym tańczy” – a Don José w Alonsa musi dość subtelnymi środkami przekazać wewnętrzny konflikt, podczas gdy sama choreografia jest dość prosta i symboliczna, obfitująca w ostre ruchy. Soares z kolei był gibki i trochę za miękki w swoim tańcu toreadora, ale to świetnie zapowiadający się tancerz. W roli Losu – symbolicznej postaci w białej masce debiutowała Ana Turazaszwili, która oglądaliśmy m.in. jako Adeline w transmisji Płomienia Paryża – cudowna, gibka, jakby bezkostna, o wielkiej sile wyrazu.
Oczywiście mam po cichu nadzieję, że kiedyś zobaczę i wielki pełnospektaklowy balet w wykonaniu zespołu Bolszoj, ale ten „poranek” baletowy, dzięki różnorodnemu repertuarowi i możliwości dość bliskiego obcowania z artystami, był niezwykle satysfakcjonujący i emocjonujący. Mogłam też przekonać się, że dyrekcja baletu nie traktuje bynajmniej porannych spektakli po macoszemu, ale obsadza je najlepszymi solistami, a jednocześnie mądrze wykorzystuje na debiuty w nowych dla nich partiach. Przekonałam się również, że cudowna tradycja podchodzenia na koniec ukłonów pod samą scenę przez grupę baletomaniaków i wywoływania solistów przed kurtynę w Bolszoj zawsze działa – wywoływałam i ja!