Premiera wieczoru baletowego pod tytułem Wieczór latynoamerykański zakończyła sezon 2018-19 w Operze Bałtyckiej, nie był to jednak akord wieńczący, a raczej deprymujący. Na spektakl złożyły się trzy osobne choreografie; dwie niemal zupełnie abstrakcyjne (Cztery pory roku w Buenos Aires i Estancia) i jedna fabularna, oparta na Dzienniku Anne Frank. Już samo to połączenie w jednym wieczorze baletów tak różnych pod względem siły wyrazu czy przesłania, było nie lada wyczynem i zamysł powiódł się co najwyżej częściowo, jeśli realizatorzy chcieli widzów zaskoczyć czy wprawić w konsternację. Niestety do uczucia bliskiego konsternacji mogła widza przywieźć także jakość zaproponowanych choreografii autorstwa Mauricia Wainrota, argentyńskiego choreografa o polskich korzeniach. „Lubię swoje spektakle, gdziekolwiek je robię. I zawsze robię je przede wszystkim dla siebie. Oczywiście, jeśli moja praca spotyka się z akceptacją, to cudownie. Jeśli publiczność je kocha, jestem szczęśliwy” – mówił w wywiadach przedpremierowych choreograf. Niestety zdawkowe brawa po kolejnych częściach wieczoru utwierdziły mnie w przekonaniu, ze nie tylko ja nie bardzo wiedziałam, jak ustosunkować się do Wieczoru latynoamerykańskiego. W częściach inspirowanych tańcami argentyńskimi (tangiem i tańcami ludowymi) brakowało emocji, ognia, namiętności, rozgrywały się na pustej czarnej scenie, której konwencjonalne choreografie nie były w stanie do końca wypełnić. Zaserwowana na finał, po przerwie przejmująca przecież historia Anne Frank także mnie jakoś nie poruszyła, choć tu przynajmniej mieliśmy do czynienia z elementami inscenizacji, stworzenia świata, w którym rozgrywa się dramat żydowskiej rodziny ukrywającej się przed zagładą. Jednak i tu zabrakło moim zdaniem prawdziwych emocji, a spektakl zwyczajnie trącił myszką. Fakt, choreograf stworzył go w 1985 roku i w odróżnieniu od wielu dzieł tanecznych, które się nie starzeją, albo co najwyżej nabierają szlachetnej patyny „klasyki XX wieku”, na tym widać upływ czasu.
Najciekawiej wieczór prezentował się od strony muzycznej. Cztery pory roku w Buenos Aires to cztery utwory Astora Piazzoli połączone w cykl inspirowany Czterema porami roku Vivaldiego i zawierający przetworzone cytaty z dzieła weneckiego księdza. Wiodącą rolę mają tu skrzypce i wiolonczela (Tomasz Kulisiewicz i Zofia Elwart), i dobrze się stało, że grających na tych instrumentach muzyków ustawiono na bocznych prosceniach, podczas gdy orkiestra zasiadła tradycyjnie w kanale. Soliści-instrumentaliści stali się tym samym współtwórcami widowiska, także od strony ruchowej, bo można było nie tylko słuchać, ale i przyglądać się ich ekspresyjnej grze. Tangowe rytmy nie nastroiły jednak Mauricia Wainrota do porywającej i przekazującej zawarte w muzyce namiętności choreografii. Język ruchowy twórcy okazał się dość monotonny, oparty na połączeniu tańca neoklasycznego (bez używania point) z tańcem modern. Choreograf ma też tendencję do używania jedynie ustawień grupowych w linii lub liniach, frontalnie, bez wykorzystania w sposób bardziej twórczy całej przestrzeni sceny. Jedynie w partnerowaniach używa czasem ciekawszych rozwiązań, za plus należy mu poczytać również piękne i zapadające w pamięć upozowania grup w kulminacjach, niby żywe obrazy. Jednak i one opierają się na równoległych i prostopadłych układach ciał w geometrycznych pozach. Bardzo to latino wydało mi się chłodne, matematyczne i sztywne…
fot. K. Mystkowski/KFP/Archiwum Opery Bałtyckiej w Gdańsku
Estancia (muzyka Alberto Ginastera) także chyba bardziej zostanie zapamiętana z powodu muzyki, niż choreografii. W oryginale to jednoaktowy balet fabularny osadzony w środowisku argentyńskich gauchos. Wainrot postawił jednak na abstrakcję taneczną, w której, podobnie jak w muzyce, można się doszukać nawiązań do argentyńskich tańców ludowych. Żywiołowość i ognistość poszczególnych fragmentów i finału dobrze podkreślają „ogniste” w kolorze kostiumy, i to one dodają tej części wieczoru atrakcyjności. Znów jednak mamy do czynienia z bardzo podobnym, prostym i przewidywalnym językiem tanecznym, wzbogaconym tylko o elementy zaczerpnięte z folkloru jak np. taniec w kole. Dzięki połączeniu pomarańczowych kostiumów i ekspresyjnej muzyki udało się na chwile trochę ożywić bałtycką scenę, ale i tu trudno mówić o wybuchu latynoskiego temperamentu. Choć znając wcześniej repertuar wieczory nie oczekiwałam go jakoś szczególnie, to kompozycje wykorzystane aż prosiły by się o bardziej żywiołową i namiętną ruchową interpretację.
fot. K. Mystkowski/KFP/Archiwum Opery Bałtyckiej w Gdańsku
Jedynym baletem fabularnym jest w tym wieczorze Anne Frank do muzyki Bartoka (Muzyka na instrumenty strunowe, perkusje i czelestę). Tu w formie retrospekcji, wspomnień ojca Anny, Otta, który jako jedyny przeżył zagładę, choreograf stara się powiedzieć historię żydowskiej rodziny najpierw zmuszonej do opuszczenia swego miejsca zamieszkania, a potem do ukrycia się, na małej przestrzeni, wraz z drugą rodziną, przed prześladowaniami i ostatecznie – śmiercią w obozie. Przyznać należy, że na wielu widzach balet ten, być może ze względu na poruszającą i trudną tematykę, zrobił duże wrażenie. Nie można jednak nie zauważyć, że sama fabuła została głównie opowiedziana środkami teatralnymi i inscenizacyjnymi, a nie tanecznymi, a upostaciowienie zła i okrucieństwa faszyzmu przez niemieckich żołnierzy i kobietę z Gestapo – dość nachalne, a momentami nadużywane. Choreografowi nie udało się też przekazać poczucia ciasnoty i znużenia ukrywaniem się, a scenki rodzajowe przedstawiające kłótnie między ukrywającymi się czy świętowanie szabasu – były stereotypowe. Właściwie jedynie subtelnej Marii Kielan udało się stworzyć żywy portret swej bohaterki, tytułowej Anne Frank, bo i tanecznie jej rola była najbardziej rozbudowana.
fot. K. Mystkowski/KFP/Archiwum Opery Bałtyckiej w Gdańsku
Trudno dociec, dlaczego wybór dyrekcji Opery Bałtyckiej padł na Mauricia Wainrota i opisane wyżej balety połączone w Wieczór latynoamerykański (który to tytuł mógł być dla wielu widzów mylący). Może zadecydowała muzyka, ciekawa i wartościowa, świetnie zagrana pod batutą José Marii Florêcio? Dla tancerzy baletu Opery Bałtyckiej. nie było to ani wyzwanie, ani szczególnie rozwijający w nowym kierunku spektakl, choć wykonali go bez zarzutu. To jednak za mało bo świetnym Dziadku do orzechów czy wręcz porywającej Giselle. Na tamte spektakle chce się wracać, ten przechodzi niemal bez echa nie pozostawiając w pamięci właściwie żadnych obrazów ani wrażeń. Po premierze Wieczoru latynoamerykańskiego mniej dziwić może fakt, że Opera Bałtycka ogłaszając swój repertuar na przyszły sezon umieściła w nim jedną premierę baletową (luty 2020) pod enigmatycznym hasłem Spektakl baletowy. Wygląda na to, że balet w strukturach OB znów mniejsze ma znaczenie i dyrekcja nie wie jeszcze, co chce zaprezentować miłośnikom tańca w sezonie 2019-20. Na afiszu pozostają wspomniane balety: Dziadek, Giselle i opisany Wieczór….